Mainstream

Dwa ruble na drugą stronę lustra

Na pytanie Marcina z ZIT o “czy chciałbyś podzielić się swoimi wpadkami w inwestycjach albo jakimikolwiek przemyśleniami, które mogłyby wspomóc początkujących inwestorów? ” opiszę jak krok po kroku przebiegają u mnie straty w każdym cyklu, z tym że w każdym kolejnym mniejsze.

Wprowadzenie

Straty na aktywach finansowych (opcje walutowe, gwarancje, akcje, obligacje) dla ludzi i przedsiębiorstw nie bazujących na dochodach z giełdy przebiegają w pewien schematyczny sposób, który jest dla funkcjonowania gospodarki i rozliczeń absolutnie konieczny. Te odpisy (powstające w wyniku strat na giełdzie) i tak w gospodarce istnieją i to tam gdzie mają miejsce, a całe zdarzenie (jakie na własnej skórze kilka razy przeprowadziłem z malejącym skutkiem finansowym za każdym razem) jest powtarzalnym schematem, który warunkuje funkcjonowanie systemu fiskalnego w realizacji czynszowej.

Przedsiębiorcy zapewniający największe stopy w zwrotu gospodarce traktują giełdę (i rynek finansowy) instrumentalnie – są tam wszak instrumenty finansowe. Rynek finansowy jest potrzebny takiemu przedsiębiorcy po to, aby przenieść wartość w czasie, zapewnić kredyt/pożyczkę (choćby poprzez emisję akcji), zabezpieczyć transakcję powiernikiem (escrow, 3rd party) czy neutralizować ryzyko walutowe. Cała operacja najczęściej nie udaje się z przyczyn gospodarczych (gospodarka nie daje rady z utrzymaniem wartości w takiej skali) gdyż “aktywa finansowe” sprowadzają się do IOU, a z punktu widzenia tycoon to zobowiązanie do czegoś bardzo konkretnego – do pracy. Powód dla którego przedsiębiorcy używają takich abstraktów jak środki obrachunkowe jest pozyskiwanie za nie pracy, w wyniku której z lasu wypada drewno, z drewna planki, z kopalni urobek, z urobku paliwa mineralne, smary, metale, szkło i z tego się coś tam dalej przetwarza ludzką pracą i ludzie rozliczają się z rolnikami za kury, jajka i bimber. Potrzeba uniwersalnego, absolutnie transformowalnego środka wymiany jest więc konieczna, aby nie trzymać “na folwarku” zapasów kur, jajek, huty, lasu i morza ryb pełnego, co jest utrapieniem autarkii centralnego sterowania. Takim podstawowym środkiem obrachunkowym jest waluta.

Przebieg

Walutę gromadzimy na początku cyklu koniunkturalnego – ma to wtedy sens, można posiłkować się tezauryzacją z cudzej pracy. Na początku cyklu koniunkturalnego wszystko wszystkim rośnie, ale cały wynik jest od razu reinwestowany w środki produkcji. Nadwyżki są niewielkie i można je trzymać w papierze czy na koncie w banku – są one cały czas wymienialne na towary bez jakiejś szczególnej utraty wartości (opłaty transakcyjnej bo przecież gwarant też coś je). Prędzej czy później dochodzi jednak do sytuacji, że niektóre obszary uzyskują lepsze wyniki niż pozostałe i albo zaczynają używać innych środków rozliczeniowych, albo z definicji są rozdzielnymi obszarami gospodarczymi i korzystają z innej waluty, która będąc innym niezwykle potrzebna do nabycia owoców ich pracy rośnie (względem innych walut).

Ta nierównowaga generuje nam konieczność pierwszego hedga – giełdy walut. Skutkiem działania rynku walutowego jest wysyłanie “po taniości” towarów kompensujących koszty wymiany, czyli eksport (dlatego ekonomistów tak boli brak eksportu, który jest najczęściej przepalaniem paliwa na jeżdżenie z towarem wkoło aby “eksportować usługi” i jest termodynamicznie niezasadny jak jeżdżenie z paletami wkoło po fabryce, na co TQM wyemitował przykazanie “jak najmniej transportu w procesie”). Ten hedge na walutach sprawia, że co prawda tycoon ma w tabelkach wszystko w porządku, ale trzeba coraz więcej jabłek i szczawiu wysłać Chińczykowi za smartfona. I przedsiębiorcy doskonale o tym wiedzą.

Zabezpieczamy się już na tym wczesnym etapie, wykupując udziały w innych obszarach gospodarczych, tak aby na ich wynikach zarobić, i to jest właśnie to o czym często wspomina IT21 w strategiach obstawiania całych indeksów. Dzięki temu możemy odyzskać nieco z tej nierównowagi płatniczej zasilając ją pracą (potaniając pracę naszych proli, czyli pokrywając potencjałem biologicznym różnicę w produktywności, której przyczyną najczęściej są niepraktyczne stosunki społeczne – administracja, biurokracja, ideologie). Z tym, że nie wszyscy zabezpieczą się na tym etapie – wszak niektórzy zaczną zarabiać bliżej końca cyklu i jako ostatni wejdą z nadwyżką. Co sugeruje nam już samą strukturą że to ponzi. W czasie kiedy te nierównowagi rosną, dochodzi do coraz większej akumulacji zobowiązań (dostarczania owoców pracy), a ponieważ przedsiębiorcy muszą mieć stabilność dostaw na tak eksploatowanym (z pracy) rynku to zaczynają szukać “gdzie nam coś wyprodukują jeszcze taniej” przekładając transfer IOU z rynków tanich na jeszcze tańsze, co powoduje pierwsze delikatne obsunięcia na wycenach walut. A ponieważ wymagają środka obrachunkowego o pewnej stabilności && dysponują już nadwyżkami waluty (stanu rachunków) na potrzeby przedsiębiorstwa to poszukują innego nośnika wartości. Pierwszym takim będą obligacje państw – mają tę zaletę, że “płacą kupon” czyli nabierają sumy z czasem (oczywiście wypłacanej, ale przyjmijmy że ją kumulujemy poprzez zakup kolejnych obligów z kuponu) i tę wadę, że jak państwa płacić nie chcą albo ich waluta tanieje nazbyt (bo państwa nie prowadzą przedsiębiorstw, a administrację, sądownictwo i inne usługi też prowadzą tak, że pozostaje wszystkich zwolnić aby miał kto podawać keczup do frytek). A gdy obligacje płacą słabszy kupon niż akcje, to akcje przedsiębiorstw lub inne instrumenty o coraz wyższym ryzyku.

Zaznaczam że przedsiębiorcy zasilają giełdę nie z wyników na giełdzie, a z realnej gospodarki i korzystają z instrumentu w celu późniejszej zamiany na potrzebne im owoce cudzej pracy, gdyby trzeba było popchnąć kapitałem (bo przecież nadwyżka idzie na giełdę właśnie z powodu dobrych wyników i niby, teoretycznie ma z niej wrócić gdyby akurat było inaczej). Oczywiście wszyscy doskonale wiemy jakie są tego skutki – jak się wali to wali się wszystko, wszystkim i kończy się bal. Nie jest to wynik żadnego spisku tylko wyeksploatowania zasobów kwalifikowanej pracy w pewnych obszarach gospodarki stanowiących najsłabszy element łańcucha. Takim elementem jeszcze 40 lat temu była Japonia, obecnie jej miejsce zajmują 10 krotnie ludniejsze Chiny, żeby pociągnąć na tym modelu kolejny duży cykl znajdując chętnych do pracy za miskę ryżu & garść IOU towar musieliby przysyłać z jakiejś ludniejszej od Ziemi planety-fabryki.

Wchodzimy aby wyjść

I to właśnie upłynnienie aktywów jest zawsze tym bolesnym momentem. A dla przedsiębiorców podwójnie bolesnym. Bo przecież upłynniamy wtedy, kiedy nadwyżki z przedsiębiorstwa nie staje na wydatki – zazwyczaj dlatego, że albo mamy duże wydatki inwestycyjne, albo kuleją nam wpływy (klienci albo nie płacą, albo wcale nie przychodzą bo ich nie stać). A do tego w takiej sytuacji dostawcy obcinają nam kredyt i chcą płatności z góry, prole chcą więcej, a pięknym paniom też szampan do głowy uderza i kolor samochodu dobierają pod wzór torebki. Wszyscy czegoś chcą i “trzeba było wyjść wcześniej”. Ponieważ oczekiwania nie są możliwe do realizacji, to te postawione w stan wymagalności “chcę zamienić akcje Tesli na dostawę rudy żelaza do huty po kursie dnia” wyjawiają nam tajemnicę właściciela kopalni, że on też już tej Tesli nie chce, za to potrzebuje czymś uśmierzyć nastroje w kopalni i na początek może być chleb i igrzyska. Kurs dnia nam więc rośnie po stronie zakupów, a Teslę pozostaje sprzedać na rynku chleba i igrzysk, żeby dostarczyć do kopalni to czego tam potrzebują. A taka ilość operacji wymaga wysilenia sieci transportowej, która jako pierwsza przesunie nam wyrkes w prawo – opóźniając dostawy, ponieważ ma skończone moce. No i też podniesie ceny.

Oczywiście można kombinować jak wejść w fizyczne aktywa (czyli te rudy, chleby, transport), ale one mają większy koszt gwarancyjny (składowanie, transport), a do tego mogą być nietrafione i mają nikłą elastyczność (trudno je zamienić na coś płynnego kiedy nie będą płynne) i na sam koniec – ci co potrzebują to mają magazyny, a ci co grają pod cyferki zrobią odcięcie i spuszczą rynek po brzytwie. Bo to jest właśnie alternatywa do szarpania się z nieopłacalnymi do wykonania zobowiązaniami – ich niewykonanie. Z odroczonej konsumpcji wsadzonej w “giełdę” realizujemy stratę, która cały czas w naszym biznesie istniała, tylko ją ładnie zamietliśmy pod dywan cyferek pozwalając dysponować naszą konsumpcją komu innemu, a to dlatego, że sami nie bardzo mieliśmy co skonsumować. Oczywiście te straty nie są całkowite i dla osoby fizycznej wykonującej transakcje na cele tezauryzacyjne bez przymusów wydatkowania obsuwa rynku o 30% oznacza tylko nieco większą niż 30% stratę (koszty transakcyjne) co po jakichś przecież wzrostach stanowi o kilku – kilkunastoprocentowej opłacie za przeniesienie wartości o dużej elastyczności, to dla przedsiębiorcy sytuacja wygląda inaczej.

Inaczej, bo sprzedaje w przymusie – kiedy potrzebuje płynności i akurat mu się przypomniało, że ma jeszcze tę skarbonkę na taką okazję. Czyli realizuje stratę, zazwyczaj w podobnej sytuacji jest jego cały łańcuch dostaw i otoczenie gospodarcze, bo przecież wszyscy wszystko już sobie tam naobiecywali. Oprócz zamiany ze stratą na walutę musi jeszcze tę walutę wydać i to tym razem nie dostając towaru na kredyt, ale spłacając kredyt za poprzedni towar i płacąc z góry za nowy – co to robi w cashflow łatwo sobie wyobrazić i w takiej sytuacji wzrost ceny o 10-15% zapewnia zatowarowanie za 215% (nie ważne, że coś tam spłacamy – ważna jest płynność w kasie), a klienci dalej na odroczeniach i trudno ich przymusić (bo zazwyczaj są więksi od nas i grają pod naszą taniość lub wywrotkę). Dodatkowo wszystkie kredytowane zobowiązania w przedsiębiorstwie w takiej sytuacji są stawiane w wymagalność – część można zbyć, przesunąć, rozłożyć na raty, ale oczywista oczywistość – cięcia, redukcje, rozstrzelania dyscyplinarne (na początek winnych, a jak braknie w kasie to dobiera się z niewinnych plugastwa im zarzucając). I tak jak fizyczny po wzrostach i spadkach jest kilkanaście procent policzony na odroczonej konsumpcji, tak przedsiębiorca, który “dokładał do interesu” cały cykl koniunkturalny wypłacając, spłacając kredyty i próbując podtrzymać działalność odpisuje jakieś 60-70% (realizując straty z prawej i lewej strony, a przecież wkładał nadwyżki dopiero przy końcu cyklu gdy one były, więc jego wzrosty nie były takie jak regularnie oszczędzającego-uśredniającego od początku i regularnie). Od razy przypomnę że ROI na poziomie 7% jest normą w zbrojeniówce & produkcji papieru toaletowego, więc wzrost przedsiębiorstwa przez cały “średni-siedmioletni” cykly koniunkturalny 1,07^7 to jest dokładnie tyle. Sami państwo rozumieją, że trzeba uspołecznić koszty – pozostawiamy tylko jedną stronę równania, spłacamy dostawców (będziemy z nimi jeszcze robić interesy jak znowu dadzą na kredyt) ale już od nich nie kupujemy (zresztą i tak nic nie mają na magazynie bo wiedzą że nie kupimy, a jak kupimy to ostatni raz bo zbankrutujemy), a że nie kupujemy wsadu to i parki maszynowe i prole, i firmowa biurwa na nic nam się nie zdadzą – wszyscy na trawę. Zostanie nam wtedy być może połowa, czyli 60 centów wsadzonego w “giełdę” dolara. Zaznaczę, że w złoto ładuję się licząc na 50% stratę (na sile nabywczej) w 20-25 lat – jeśli policzycie te 3-3,5 cyklu na stracie typowej dla oszczędzającego fizycznego to jest ona identyczna. Na koniec cyklu zamykamy wszystko i spuszczamy po brzytwie co się da (nawet nie dopuszczając się jakichś deliktów to absmak w konwencjach społecznych jest po tym poważny). Ludzie wychodzą wtedy na ulice i palą kukły, bo przecież w takim systemie rozrachunku pracuje się po to, żeby mieć pracę (a talerze po to żeby je myć, bo przecież nie po to żeby z nich jeść?). Przedsiębiorcy zaś za odzyskane 60% w środkach obrachunkowych i resztę w kapitale materialnym, kontaktów & pomysłowości starają się odtworzyć podaż.
Dwa razy w życiu przechodziłem przez tę hecę, za każdym razem po podliczeniu wyników ze sprzedaży “aktywów” (w tym nieruchomości trzymanych jako środki płatnicze) i porównaniu z potrzebami rozrośniętej na szczycie koniunktury firmy okazywało się to kroplą w morzu potrzeb bieżących przedsiębiorstwa.

Pozostaje więc na giełdzie pozostać, nigdzie nie wychodzić – to jest właśnie zawodowe granie na giełdzie i wypłacanie sobie z tego na kawę i fistaszki – stałe obracanie aktywami nawet na spadkach. Przedsiębiorcy produkujący kawę i fistaszki tego nie robią, ponieważ potrafią sprawniej eksploatować zasoby przy mniejszym zaangażowaniu środków kapitałowych, a do tego… wypada się przyznać – nie bardzo umiemy (przedsiębiorcy) spinać biznes oparty na goleniu tak małych wyników jakie są na giełdach, bo praktykę mamy w uzyskiwaniu dużych lewarów na wysokich ryzykach, a akywa finansowe ze względu na płynność są obarczone bardzo niskim ryzykiem. Można stracić kilka, kilkanaście procent portfela, bo przecież są pomiędzy aktywami hedge. Pod warunkiem że zostaje się w obrębie aktywów, dlatego są to tak rozdzielne światy i przechodzenie na drugą stronę lustra jest w jedną stronę drogie “bo fizyk w cenie” i w drugą też drogie bo “takie małe zwroty z takiego kapitału?”, a nie ma na to żadnego lekasrtwa – najlepiej siedzieć po swojej stronie lustra. Do tej drugiej udajemy się wyłącznie pod przymusem, kiedy rynki dopada nierównowaga. Ileż strapień dopadłoby giełdowego gracza, gdyby lota dostarczono mu w fizyku i kurier zacząłby rozładowywać baryłki na parkingu pod biurem – w drugą stronę jest tak samo.

Trzecia strona lustra

Z księgowego punktu widzenia to wszystko opisane wyżej to odpisy. Strata finansowa, bo mimo że wiele sobie po aktywach obiecywaliśmy to wyszło jak zawsze. Ludzie potrafią się o te obiecanki pozywać, protestować, posuwać się do wymuszeń i zajazdów. Utytułowani krętacze palestry wraz z krętaczami prokuratorami przekrzykują się przed krętaczami arbitrami czyja racja jest bardziej, aż obie strony ukontentują się zarobkami. Jednakże!

W całej operacji straty żadnej nie ma, mimo że da się ją udokumentować. Abstrakt środków obrachunkowych i ich siła nabywcza, niezależnie czy są to obligacje na księgach czy udziały w rejestrach, waluta w kasie czy jelonki w słoiku – cały ten abstrakt jest konwencją społeczną. Konwencja ta uzasadnia, co kto dla kogo powinien być łaskaw zrobić i jak bardzo się przyłożyć. To rozwiązanie zapewnia nam zarówno powszechny przymus wykonania pracy na rzecz innych, jak i powszechne uzasadnienie powstrzymywania się przez zabieraniem innym rzeczy które ich są – z obiciem dzioba w przypadku oporu. Rezultatem tej konwecji są utyskiwania starców, że tyle się w życiu napracowali, a żaden odjęty od ust bochen chleba w spiżarce cztery dekady się nie ostał, i że w ogóle to mieli trudniej, a dziś to tak łatwo. Rzeczywistość jest jednak nieubłagana i trzeba dopasować stany magazynowe do konwecji – jakoś ten niedostatek i nędzę podzielić. A przecież najlepiej jak ludzie sami powstrzymają się od konsumpcji (choćby lotów prywatnym odrzutowcem) stwierdzając prosty fakt, że nic równowartego nie mają do zaproponowania i im się ten odrzutowiec nie należy. Takie rozwiązanie znacznie ułatwia dystrybucję stanów magazynowych – ludzie sami się nawzajem pilnują aby nie konsumować i karnie ustawiają w kolejkę dziobania. Jeśli jednak w historii ludzkości można się spodziewać stałego, trzyipółprocentowego przyrostu infrastruktury materialnej r/r to racjonalnie jest oczekiwać, że po “średnio-siedmiorocznym” cyklu koniunkturalnym przyrost dóbr będzie się wahał gdzieś pomiędzy 25-30%. “Przypadkiem” akurat tyle, ile nam zostaje po cyklu koniunkturalnym z zastosowaniem instrumentów finansowych dla przedsiębiorstwa. Oczywiście to nie jest przypadek – przecież od czasu do czasu trzeba wrócić do wspólnego mianownika, aby kontynuować gospodarowanie podsumowując ile czego jest i co się komu należy. Warto przyjrzeć się tutaj rozwiązaniu twardego wyjścia (cięcia & redukcje) gdzie udaje się ten zachowany stan zdublować – to jest właśnie realizacja konwencji społecznej porządkującej hierarchię dominacji. Osoba która zachowała “dwukrotnie” więcej przyrostu niż spodziewana przeciętna jest godna posłuchu w kolejnym cyklu koniunkturalnym, gdyż przyrosty są miarą skuteczności. Oczywiście ten abstrakt wyraża się w obrachunkowej wymagalności czyjejś pracy w kolejnym cyklu (tym są te aktywa), ale jest oczywiste że prol szukając sobie szefa nie szuka głąba, tylko człowieka który lepiej od samego prola wymyśli jak go wyzyskać aby wszystkim żyło się lepiej – po to ludzie szukają lepiej płatnej pracy i w tym objawia się ten przymiot “lepiej”.

Mamy jeszcze tego naszego fizycznego, który coś tam sobie uciułał i dopłacił do systemu parę groszy za przeniesienie wartości w czasie, co dopuszcza go do konsumpcji w ogóle w przeciwieństwie do tych co nic nie oszczędzili. Najważniejszą jego funkcją jest jednak akumulacja akurat tych gałęzi organizacji, które są szczególnie przydatne, bo te nieprzydatne odpadają z portfela generując straty. No i na sam koniec pozostałych, co w przypadku kryzysu mogą zaoferać jak koń z Folwarku, że będą pracować jeszcze taniej i jeszcze ciężej bo inaczej im wodę zakręcą, prąd odłączą i z domu pognają – to oni są tą odwrotną stroną IOU nawet jeśli notujemy na nich 50% stratę. Jeśli więc po padnięciu rynku przenosicie 90% jako ciułacze – wygraliście, jeśli 30% jako przedsiębiorcy – to przeciętny wynik i od niego mierzymy w górę, jeśli zaś pozostaje Wam sprzedać się taniej to najwidoczniej błędnei alokowaliście swoje nadzieje. Dlatego należy sobie wypłacać dywidendę na otarcie łez i wtedy wynik średni nie jest taki zły, jeśli firma dobrze karmiła przez lata.

Mój pierwszy kryzys, którego byłem świadomy, przeszedłem w grupie trzeciej z wysokiego konia spadając – z metrów kwadratowych trzeba było obciąć zero. Drugi już jako tako w okolicach 30% plus mocno zdemolowane przedsiębiorstwo, a i dywidendy na otarcie łez były. Im więcej ludzi ma hedge na kryzys, tym bardziej odsuwamy go w czasie, bo hedge jest przytomnym zgromadzeniem zabezpieczenia na wypadek gdybyśmy nie byli dość zabezpieczeni na każdy możliwy scenariusz. Warto się zastanowić czy przedsiębiorcy w ogóle mają wybór – udział w grze o zobowiązania zwany dziś dla żartu “inwestowaniem” jest przy nadwyżkach bezalternatywny, strata (siły nabywczej względem odraczanej konsumpcji) jest gwarantowana, a celem dla dużego wolumenu jest poniesienie strat mniejszych od przeciętnie ponoszonych. Wszak z tego poziomu odniesienia względem innych uczestników rynku rozpoczniemy wspinaczkę ponownie.