Mainstream

Aberracje stagnacji

Cywilizacja (techniczna) na małpach jest wymuszana. Masowo i z przyjętym zwyczajem czyni się to łapami kompradorów. Kiedy korpora wyznacza jakiś obszar do opanowania przez cywilizację techniczną musi tam sobie zrobić infrastrukturę. Nie tylko drogi, mosty, kabelki z prądem i informacją, ale też bazę utrzymania ruchu i zasób kwalifikacji na miejscu. Ponieważ wcześniej robiła to gdzie indziej to już odessała prawie wszystkich, którzy wykazują objawy myślenia i mają jakąkolwiek kulturę techniczną, pozostają jedynie niedobitki które skrzyżowały szpaka z żyrafą. Szpak skrzyżowany z żyrafą żre czereśnie po bogatszej stronie płota, a mieszka po tańszej.

Na takim obszarze wprowadzenie cywilizacji, czyli przemysłu z maszynami (a nawet głupich magazynów z maszynami, które rozjeżdżają pliznołki co nie jest problemem wraz z pliznołkami na maszynach niszczącymi cargo i te maszyny brakiem kultury) napotyka na trudność będącą ogólnie kulturą pracy i behapu. Ponieważ małpy uznają wszelkie urządzenia za magiczne (i czynności prowadzące do utrzymania ich w stanie roboczym nie spinają im się w ciąg logiczny), a zesłane (maszyny) przez korporę z importu przemieniają w cargo cult. Nie istnieje żaden związek logiczny pomiędzy własnymi czynami, a pojawieniem się maszyny. Są zsyłane przez korporacyjne Mzimu.

Są dary – to będą i przykazania. Ponieważ na podbijanym przez korporę terenie mało kto ogarnia związki przyczynowo skutkowe o takiej rozległości pierwszym zadaniem jest mitygacja strat (do poziomu akceptowalnego). Trzeba więc zesłać święte księgi (checklisty) oraz mianować jakiś kapłanów (to że nie rozumieją po co mają coś głosić to nie jest takie istotne, ważne aby wymuszali zestaw zachowań rytualnych i może coś z tego będzie). Wiadomo że tytuł kapłana kompradorskiego nie jest tym samym co u białego człowieka, dlatego pułkownik francuskiego pagonu jest zaszczytniejszy niż Admirał-Generał własnego Naftostanu. Dlatego nikt poważnie nie traktuje biletów z Niedorzecza odnośnie pewnych technologii, które w Polin nie są wykorzystywane. Bo głupio być inżynierem lotnictwa z kraju nieprodukującego samolotów wykraczających poza opryski rolnicze. W takiej sytuacji stosowany jest przymus administracyjny. Wyznaczany jest jakiś kompradorski urząd do stawiania wymagań w jakim stanie mają być maszyny, co mają umieć pracownicy i jak być odziani. Stosowany jest administracyjny bat z oczekiwaniem, że po jakimś czasie nawyk się przyjmie, a może nawet zacznie rozprzestrzeniać się blade pojęcie, że to jednak działa wtedy lepiej.

Oczywiście można brutalniej i o wiele szybciej, ale to działa wyłącznie wobec niedobitków kryjących się po krzakach, którym wystarczy raz pod widelcem pokazać i sami przyjmą, że istotnie działa lepiej. Tak jak przekonałem Pana Barona ile różnicy w prolu robią widlaki, oraz że długie widły to nie bag, a ficzer.

Wróćmy jednak do administracji. Wyznaczane są stopnie wtajemniczenia, uprawnienia kontrolne, inicjuje to korupcję. Tradycyjnie powstają do tego gmachy urzędów i podobne kpiny. Nikt nie tłumaczy kompradorom, że jak już się to całe myślenie przyjmie to srogie kary za grzechy przeciwko kulturze ruchu zostaną zniesione, ponieważ nie będą już konieczne. A co za tym idzie kasta kapłańska zostanie przeniesiona na inny odcinek frontu. Wystarczy pojechać do krainy uprzemysłowionej i tam żaden policjant nie wpadnie na pomysł aby pytać czy ktoś jeżdżący po ulicy widlakiem ma na to jakieś uprawnienia, po pierwsze czegoś takiego jak uprawnienia na to nie ma (bilet na widlaka służy wyłącznie odpowiedzialności ubezpieczeniowej gdyby doszło do karygodnych wydarzeń w trakcie stosowania urządzenia dźwigowego, wydarzenia związane z ruchem to normalna odpowiedzialność związana z poruszaniem się pojazdami), a po drugie nie mają tego na liście zagrożeń gdyż ostatni wypadek z maszynami tego typu na drodze publicznej być może potrafi odnaleźć najczcigodniejszy z archiwistów, ale od dawna nie figuruje to w okólnikach. Różnica w wysyceniu kulturą.

Żeby w firmie kontrolować behap urzędasem to nikomu do łba nie strzeli. Jeśli coś się stanie to już ubezpieczalnia się rozmówi z organizatorem wydarzenia wyjaśniając za ile zarządza źle wskazując konkretną kwotę w premium uwzględnionym na corocznej fakturze.

Przejście z etapu kompradorskiego na uprzemysłowiony jest dla samych kompradorczyków bardzo trudne. Taki syndrom postkolonialny. Wynika to z koncepcji, że wielu z dwiema lewymi łapami porobiło sobie święcenia wyłącznie w oparciu o to, aby zajmować stanowisko w biurokracji, które wymaga tej wyższej szkoły gotowania na gazie. Bez zrozumienia, że cała ta religia jest wprowadzana wyłącznie do skuteczniejszego wyzyskiwania tubylca, który jak już coś umie to fajnie żeby sobie czegoś nie zrobił, albo żeby małpa obok mu czegoś nie zrobiła, bo sporo kosztował. Bo produkcja kolejnego w tym czasie drożeje.

Skrót łopatologiczny. Wymuszamy na ludziach mycie rąk aż wejdzie to w nawyk i nie trzeba ich dłużej przymuszać. Robimy tak dzieciom? No to z wprowadzaniem cywilizacji technicznej jest tak samo – wymuszamy nawyki w środowisku nieintuicyjnym (brak przystosowań ewolucyjnych do zagrożeń występujących w przemyśle z gatunku “jak nie wykonasz pewnych czynności obsługowych to w czorty pójdzie tyle roboty co z całą wioską nie robicie przez trzy pokolenia”; nie chodzi wyłącznie o behap, chodzi o całość wiedzy i kultury technicznej).

W tym celu tworzymy kastę, która ten nawyk administruje ludowi zatrudzonemu, który nijak nie rozumiem po kiego te ceremonie (na przykład w czasie oil boom na bliskim wschodzie Arabowie jeździli samochodami aż do zużycia oleju w silniku, gdyż nie mieli pojęcia, że tam też trzeba coś wlać i filtr wymienić; wielbłąd nie miał takich wymagań). Ale jak już dość ludzi zrozumie to w kilka pokoleń zaczyna być to wiedza powszechna dostępna w każdej zagrodzie, ponieważ sprzęt trafia pod strzechy.

 

Dopływamy do brzegu. Kłopot z tą kastą zaczyna się, kiedy nawyk został powszechnie przyjęty, a oni mają zbędną strukturę administracyjną. Tworzą wtedy kupę papierowych zawodów (zupełnie niepotrzebnych), aparat kontroli (już mają więc używają) i zaczyna się pasożytnicza upierdliwość. W wyniku tego pojawiają się wymagania biurokratyczne nieznane w krainach uprzemysłowionych. Co powoduje ceremonialne utrudnienia w prowadzeniu przedsiębiorstw i wzrost kosztów. Ten jest przerzucany na pracowników (no przecież nie na klientów) i dziwnym trafem całe branże utykają w coraz prostszych pracach. Kaskada wygląda następująco. Bystrzy pracownicy są odsysani do krain gdzie takich wymagań nie ma od pokoleń, więc nie ma zbędnego kosztu i można tym kosztem nie obciążać zatrudzonego. A kompradorzy aby utrzymać niskie stawki u siebie sprowadzają jeszcze dziksze ludy wobec czego administrowanie checklistami jest konieczne, ale wracamy wtedy do prostszych produktów, ponieważ zdolność do wytwarzania tych złożonych wyjechała tam, gdzie zbędnego ciężaru na grzbiecie nie ma. W taką pętlę wpadło Niedorzecze i pozory rozwoju są wyłącznie na banerach, tymczasem produkcja tych wszystkich prostych gratów, o które konkuruje gross organizatorów importu taniego prola z Azji jest przenoszona do tańszych lokacji. Gra jest więc przegrana z miejsca, a Niedorzeczanie nie zrobią odpisów na administracji (w stylu Wilczka tylko odnośnie aparatów kontrolnych), ponieważ aparat biurokratyczny jest również maszynką do głosowania, no a za poparcie wypada dać ustawkę zapewniającą kaście kapłańskiej michę. A już na pewno sami w odpis nie zadeklarują się przedsiębiorcy, którzy nic bardziej złożonego nie potrafią sprzedać, ponieważ przez całą swoją działalność zajmowali się schodzeniem z ceny, jakości i złożoności, a jedynie zwiększali wolumeny.

Pułapka średniego rozwoju nie kończy się na średnim rozwoju po wsze czasy, tylko konkurowaniem z innymi, którzy też do tego poziomu dochodzą. A aż tylu dostawców przemysłu niskiej złożoności nie trzeba. Do konkurencji wchodzą też krainy, które z wysokiej złożoności spadają na takie g-prace w czasie recesji. U nich tych obciążeń administracyjnych dawno nie ma, więc jest im o wiele łatwiej.

Cała ta administracyjna opresja staje się gospodarczo niecelowa w momencie, kiedy rynek jest tak wysycony iż musi konkurować jakością produktów. Wtedy dla własnego zysku przedsiębiorcy mający kadry zdolne do utrzymania kultury technicznej starają się tę kulturę utrzymać (zapewniam, że korzystniej jest puszczać węgiel przez elektrownię aby dostarczyć owoc pracy, niż puszczać pszenicę i chabaninę przez dzioby), a słabiej zorganizowani albo się specjalizują w niszach, albo zajmują czymś innym. Chyba że dojdzie do zassania importu jeszcze tańszego prola z krain dzikich, no i wtedy administracja musi znowu nieść żagiew cywilizacji, ale niesie ją po równi pochyłej ku coraz mroczniejszej przyszłości.