Mainstream

Konie, woły i garaże

Grafomania integrująca zaprzeszłe tematy zse1 ze stanem chwilowo obecnym dotycząca struktury rozwoju i sensowności powstrzymania się od rozwoju przedsiębiorstw technicznych. Jak zapewne czytelnicy zauważyli roboty za nas nie pracują, nowe technologie pojawiają się najwyżej w piśmiennictwie (i to lichszym, bo najnowsza technologia wkurza jedynie pismaków wykopywanych z parogwizdkowej roboty), a samochody elektryczne obchodzą właśnie 195 lat.

Koncentrując się na zagadnieniach technicznych (czyli elektronika, sterowanie raczej dla przemysłu, obróbka metali, konstrukcje, urządzenia grzewcze/chłodzące) opiszę jak to wychodzi w praktyce. Jakie są struktury w których te przedsiębiorstwa powstają, jakie okoliczności i jakie skutki. Podeprę się przykładami kilku przedsiębiorstw, które poznałem oraz zwrócę uwagę na pewne zaszłości historyczne oraz te, które wydają się niezależne.

Na początek podeprę się kilkoma przykładami dinozaurów.

Misza (tak go nazwiemy) na starość zajmuje się produkcją/badaniami/doradztwem z zakresu wymienników ciepła w fabryce gdzie wszystkie urządzenia produkcyjne zmajstrował sam. Zaręczam że spięcie w linię mających po 5m wysokości pras ważących dziesiątki ton to nie są trywialne sprawy dla jednego człowieka, ale Misza ma wybitny łeb do projektowania, mechaniki, fizyki (i tu długa lista szczegółowych kwestii technicznych które potrafi, w zasadzie nie potrafię wskazać na czym by się nie znał). Zaznaczę, że Misza wychował się w Afryce, jego biały ojciec był szefem techniki na kopalni tamże (biały człowiek kim mógł tam być ówcześnie?) – czytelnicy mają pewne skojarzenia^^

Bart (tak go nazwiemy) starość już ma za sobą (albo jakoś właśnie powinien) i na sam koniec gubił się ze starczą demencją we własnej fabryce. Miał ich kilka, ale samodzielnie zajmował się każdym aspektem produkcji. Wychował się na svensońskiej wsi w czasach gdy trzeba było kraść brukiew z bocznicy kolejowej żeby mieć co do gara włożyć (tak wyglądał ten “zamożny” kraj po ww2), a jako nastolatek wymyślał sprytne mechanizacje produkcji dla okolicznych przedsiębiorstw. A to przerobił kuchenkę na przelotowy piec do wygrzewania malowanych zanurzeniowo w proszku detali, a to zmechanizował cięcie dla tartaku. Początkowo był cieślą, później konstrukcje zrobiły się stalowe, gdzieś na długo przed końcem miał zautomatyzowaną lakiernię proszkową wielkości supermarketu budowlanego, do tego produkcję stalową aby miał co malować, skład z żelazem, infrastrukturę do wytwarzania azotu, las pras mimośrodowych do produkcji dupereli (większość zautomatyzowana), kilka lini do cięcia żelastwa, lasery, krawędziówki, cuda na kiju. Jego głównym zmartwieniem było to, że konkurował z rodzimą korporą, która mogła sobie pozwolić na większe łapówki gminnym urzędasom i zgarniała mu lokalne przetargi (tak – w svensonlandii gdzie ponoć korupcji nie ma takie kwestie turbują przedsiębiorców od czasów niepamiętnych). W 2007 przygotował sprzedaż firmy i wyprawę na emeryturę w wieku cokolwiek jeszcze nieemerytalnym, w 2008 stało się co się miało stać i z dnia na dzień, pozbawiony zamówień był zmuszony spuścić na rynek stado frezerów, tokarzy, designerów, spawaczy i innego kompostu zalegającego w bezużytecznym nagle, malutkim kombinacie. Wykupiła go znajoma korpora i wzięła w karby tak, że musiał pracować za siedemdziesiątkę, kiedy to już gubił się nad wyraz w pustoszejących halach.

Leaf (tak go nazwijmy) w wieku Barta kręcący ze wsparciem technicznym Miszy (choć i jemu samemu nie można nic zarzucić) kilkoma niemieckimi producentami pojazdów, którym dostarczał istotne elementy infrastruktury i cyganił ich tak zabawnie, że legendy o tym krążyły. Do późnej starości Jego i Miszę odwiedzały delegacje z całej planety aby dowiedzieć się “jak to wyprodukować” ponieważ potrafili zbudować fabryki dzikusom (takim jak nasi umiłowani Koreańczycy czy Chińczycy), ale ichnie kadry nie bardzo umiały sobie dalej poradzić z utrzymaniem jakości, żeby jakoś to w ogóle działało kiedy dziadki wrócą do domu. Dużo się od obu dowiedziałem jak przebiega proces zrobienia ze studenta nadającego się do pracy konstruktora. Są to problemy jakie dostrzegam do dzisiaj choćby w naszym kumotrze-przedsiębiorcy, ale wiem jak sobie z tymi deficytami systemu pozornej edukacji poradzić, bo te dziadki to opanowały i dokładnie wyjaśniły na przykładach w biurze Leafa.

Zbiorczo garaż mgrinżtata & son bo mam kilka, powtarzalnych przykładów z różnych epok, z różnych krain i zawsze, wszędzie wygląda to w ten sam sposób. Domek (większy czy mniejszy, czasem rozmiaru pałacu), garaż, tata inżynier na stanowisku gdziekolwiek, do tego konsultant dla “tam gdzie brakło”, oschły, zamknięty introwertyk i młody, który dłubie w tym garażu pierwsze maszyny. Absolutnie żadnych pracowników (wszędzie się przed tym bronią, to najwidoczniej nie zależy od ustroju), etat na orzeszki, konsulting na zarobki i wyrywanie na bazie tych kontaktów nisko wiszących fruktów na produkcję specjalistyczną do ogarnięcia w garażu. Jeśli kogokolwiek zastanawiało dlaczego w Poznańskiem było za rp1 takie rozdrobnienie ziem (które licowało na ćwierćchłopka, a prowincja była jednak zamożna) to rzucam podejrzenie, że to była rzemieślnicza struktura dochodu i przyczyny nie leżały w kwestiach dziedziczenia majątku. Takie firemki można znaleźć wszędzie, tylko one się bardzo dobrze kryją. Ale są sposoby ich odkrycia dzieląc się wiedzą specjalistyczną i dostępem do maszyn na specjalistycznych forach. Ty podrapiesz ich, oni zapytają jak mogą dogodzić – nie za darmo przecież, ale potrafią wiele rzeczy, które na rynku nie są dostępne nawet od korpory. Bo to korpory u nich zaopatrują się w różne, wysokiej jakości gadżety. Na przykład analogowe sterowanie prądem do pewnych elementów słynnych, japońskich drutówek było wytwarzane w Zachodniopomorskim, a chodziło o precyzyjnie nawinięte transformatory małej mocy. Na przykład pewne systemy zasilania awaryjnego dla krytycznych instalacji na całym kontynencie było wytwarzane pod Poznaniem. Na przykład… dużo mam takich przykładów gdzie specjalistyczny element do niskonakładowej produkcji jest dłubany w garażu. Epickim przykładem były dysze rcs zamawiane przez Niemców dla Jankesów w garażu starego szlifierza, któremu garaż przenieśli do fabryki żeby podpiąć certyfikację.

A teraz przykłady trafienia na ścianę.

Cyganiący inżynier skalujący produkcję (coś jak nasz kumotr tylko przynajmniej pokolenie starszy). Wszystko idzie dobrze, tak długo jak to jest małe. Później zaczynają się problemy z doborem personelu przez technicznego, wadliwymi oczekiwaniami (roszczeniowość technicznych wobec rzeczywistości społecznej), problemy w kontraktach (lewnicy, biurwa, przepływy) i cięcie kosztów jak w garażu przy wolumenie fabryki. Zwyczajowo takie przedsiębiorstwa są dozbrojone sprzętem poważnym, stany magazynowe są dobre, a firma mimo to kuleje na tanim personelu i formalnościach. Kończy się marazmem, spazmami koniunkturalnych ekspansji z upadkowym zwijaniem i brodzeniem po uszy w g. W przypadku pytań pozwolę sobie nie wskazywać palcem gdyż opisywane przedsiębiorstwo jest czytelnikom pośrednio znane z tvn^^

 

Inżynier Szkot z produkcją bardzo specjalistyczną (przyjmijmy jak Bart) rozwiniętą do poważnych rozmiarów, park maszynowy dowolnie specjalistyczny dowożone na telefon i tak samo drastyczne cięcie kosztów jak w garażu, te same przeprawy z personelem.

Wniosek jest dość prosty – przepisem na utknięcie po uszy w g jest dopuszczenie technicznego do zarządzania personelem. Metodą ominięcia tego problemu jest zlecanie tego garażowcom (choćby na własnej hali, ale kontraktorom, a nie prolom). Wniosek ten przyjąłem dopiero kiedy w korporze mi wyjaśniono dlaczego szefem fabryki nie może być inżynier, a dyrektorem szpitala lekarz – to proszenie się o kłopoty, gdyż materia jaką zajmuje się szef takiego cyrku nie jest ścisła, wcale techniczna, a wiąże się z logistyką. Dlaczego generałowie mają tyle lat edukacji z logistyki zanim dostaną wyższe pagony? Dlaczego ich zmartwienia wyglądają jak rozkład jazdy pociągów, obciążalność ramp, nośność przepraw, wąskie gardła dostaw? Nasuwa mi to pewne podejrzenia.

Kumotr przedsiębiorca, którego bootstrapuję zajął się tymi wszystkimi aspektami chociaż nie jest tak ustrukturyzowany jak techniczny (czyli nie przychodzi do roboty przed pracownikami i nie wychodzi po nich) więc być może nada się na szefa (ale jak mu zrobimy radę nadzorczą typowo jak w korporacji albo chociaż księgowość trzymającą klucze do kasy jak w normalnych krajach bo operuje środkami, których jeszcze nie zarobił i uparcie pakuje się w g wyżej uszu), ale to oznacza, że na pewno nie będzie to garaż (garaż mu się udał, sam potrafi, sam zrobił, przeprowadził kilka dowodów wprost) bo od razu zaczął się z garażu skalować (brak ojca inżyniera mógł doprowadzić kumotra do stanu niewiedzy, że to jest droga w jedną stronę i niekoniecznie bezpieczna). Czyli jest potencjał na menedżera, sprzedawcę, ale konieczne jest też stworzenie działów które ogarną kwestie, których kumotr nie ogarnia ze względu na skalę (pięcioosobowa firma piekąca bułki to coś zupełnie innego niż pięcioosobowa firma techniczna, gdyż koszt stanowiska i koszt przestoju ma zupełnie inną liczbę zer, a koszt fokapu jest epicki). Przyznam że zbudowanie takiej struktury to wyzwanie. Na szczęście metody leczenia menedżerów z controlfreak nie mają tu zastosowania – kumotr nie wykazuje takich patologii. A ponieważ nie ma chęci zostać w garażu i nie nadaje się na garaż plus konieczne jest podjęcie wyzwania zbudowania MiŚia przez średnie Ś. Ogarnąłem już proporcje struktur w takim przedsiębiorstwie i na pewno nie da się tego zrobić z czysto technicznym specjalistą. To nawet dobrze że kumotr cygani tylko, że za pierwszym razem mu nie wyszło z przyczyn wzmiankowanych w przykładach “trafienia na ścianę”. I to już na pierwszych trudnościach, więc dobrze że nie zakopał się bardziej.

W przypadku firmy technicznej średnie Ś to firma kilkunastoosobowa. Przy czym o charakterze małego kombinatu. Co oznacza, że kumotrowi zwyczajnie braknie czasu na obsłużenie wszystkich zagadnień przedsiębiorstwa, ale już przeprowadziliśmy dowód wprost, że zorganizowana produkcja i dostawy odciąża go od odbierania telefonów od zbulwersowanych klientów. Kumotrowi więc pozostawiam faszerowanie firmy overbookingiem (musi się wykazać), czego skutkiem będzie kula śnieżna i konieczność podnoszenia mu targetów. Równolegle żeby te targety realizować będę musiał uMiŚiowić produkcję czyli inkorporować garaże na halę, a docelowo nawet wypchnąć prostszą robotę z hali do garaży. Starsi wyjadacze zapewne by zasugerowali, że garaże pozabierają robotę i sami zrobią, ale po pierwsze trzeba do tego mieć nazbyt dużo mocy korelującej na konstrukcje większe niż małe (a małe z radością zepchnę do wianuszka garaży dokładnie tak jak to robi korpora – wszyscy są wtedy zadowoleni, bo dla średniego przedsiębiorstwa małe zlecenia są utrapieniem szczególnie kiedy głowę zawraca duży klient, którego niegodnie pognać precz zaporą cenową i korpory cudują tworząc deficytowe działy obsługowe marząc o zepchnięciu tego na jakieś MiŚie, których nie mogą z rynku wyrwać). A po drugie nie mają parku maszynowego żeby się bujać z gabarytem. Docelowo więc będzie to wianuszek firm pod czapką kumotra, które będą zajmowały się kolejnymi aspektami instalacji. Na tę chwilę już pośrednio udało się wypchnąć ostatni etap dłubania w brązie. Kolejnym będzie zdublowanie mocy etapu pośredniego (wycieczki montażowe), a z tego wyniknie konieczność wzmocnienia mojego kwadratu, bo kompetencyjnie i rękoliczbowo mam na podłodze deficyty. Całe szczęście, że wszystko się spina na marżach i zostaje na orzeszki.

Tutaj podeprę się praktyką Barta (bo Leaf i Misza nazbyt specjalistyczni), który miał rozwinięte kilka różnych aspektów produkcji przesuwając ciężar na to co akurat żarło. Czyli pakował sprzęt który właśnie nie zarabia pod ścianę (akurat u niego to była hala magazynowa), wyciągał z magazynu ten, który jest potrzebny i wielofunkcyjnych majstrów zapędzał do dochodowych w danym momencie zadań. Bart miał wyjątkowy łeb do organizowania wydajności pracy na produkcji. Wszystko co trzeba natychmiast pojawiało się pod ręką, stanowiska wykonawcze nie musiały się trapić czymkolwiek prócz własnych zadań, a robota do wrzucenia na stanowisko pojawiała się w odpowiednim tempie (tak że pot ciekł po d) i nie trzeba było kombinować z jej odkładaniem gdyż natychmiast pojawiały się stanowiska odbiorcze tak aby tylko przekładać robotę do zrobienia na stanowisko i od razu było gdzie odłożyć, a potrzebne komponenty ujawniały się obok stanowiska gdy tylko majster zaprzątał sobie uwagę robotą. Czyli wyzysk z bardzo dobrze zorganizowanym szefem, który świetnie ogarniał proces.

Byłoby nawet miło, gdyby lokalni przedsiębiorcy poszli po rozum do głowy i policzyli ilu & od czego mają majstrów i się zintegrowali, ale oni ze względu na wesołe lata 90te, w których nabierali szlifu nie dadzą rady przeskoczyć tego progu. Tak jak i kilku innych – działało, nie psują, a że już nie działa to zmartwienie kolejnych pokoleń, których na horyzoncie nie widać.

Do brzegu.

Jeśli zorganizowałeś sobie garaż i masz technicznego rodziciela to jesteś bezpieczny, ale wiesz że rozwój wrogiem dobrego bo potrafi kark przetrącić. Można robić specjalistyczne graty na dużych marżach, ale wolumen i upraszczanie roboty do poziomu chińskiego niczego nie prowadzi.

Jeśli już jednak wpadłeś na szalony pomysł zwiększenia mocy w garażu nie wyłaź z garażu, ale do tego musisz mieć zasób kwalifikowanego prolokompostu pod ręką. Ponieważ ten zasób jest obecnie wyczerpany to jest to działalność fuchowa (doraźna) tylko tak długo jak bilans jest wystarczająco dodatni. Na przykład przy rozwoju infrastruktury do kolejnej, bardziej specjalistycznej i kameralnej produkcji. Żadnej ekspansji po szerokości.

Jeśli już wyszedłeś z garażu na halę to gwarantuję, że nie ma powrotu. Zachęty nie będą wystarczające, sprzęt się z powrotem nie zmieści, a rynek tak właśnie działa, że bilans potencjalnych zysków i aktualnych zobowiązań zmusza do wytężonej pracy. Odnalezienie w takim wypadku złotego środka nie jest możliwe, ponieważ fluktuacje rynku i tak wytrzęsą każde lokalne optimum.

Jeśli wyszedłeś z garażu to raczej jesteś techniczny – od razu łącz się z ludźmi o innych kompetencjach, ponieważ to jak działa wkładka mięsna zasadniczo różni się od tego jak działają urządzenia. A wkładka papierowa (biurokracja, lewnicy od kontraktów z korporą, certyfikacja) to zagadnienie dla osobnego działu, którego w garażu nie potrzebowałeś i na pewno nigdy nie ogarniałeś. Zapewniam, że ci ludzie o innych kompetencjach (często formalnie techniczni, ale biurwy i krawaciarze) nie ogarną sobie dostaw dawnym hasłem “zamówimy gdzie indziej” gdyż jest ich więcej niż dostawców. Tak wyszło. I dlatego będą potrzebowali utrzymać dobre stosunki z dostawcami. Wyobrażenie, że stronę podażową można obecnie wziąć za mordę kapitałem jest zaprzeszłe, gdyż pod bramą czeka trzech innych krawaciarzy również potrzebujących dostaw i wymiana wkładki mięsnej do białej koszuli z czerwonym krawatem jest prosta. To obecnie klienci mają problem znaleźć dostawców, a nie odwrotnie. Szczególnie boli to korporę, ponieważ tam pozostały olbrzymie działy projektowe i wykonawców tak bardzo na lekarstwo, że trzeba dreptać do wykonawców konkurencji po prośbie, a ma to tę wadę, że oni zameldują swoim panom kto przyszedł, po co i można się nadziać na intrygę, że wyjdzie “przypadkowa” obsuwa, kary umowne zostaną zapłacone, ale instalacja nie zadziała. Gdyż konkurencji taniej jest dofinansować dostawcę za wkręcenie konkurencji w wieloletni proces wykonawczy, który będzie ich kosztował po korpiej stronie obsługą niż pukać się na rynku z podniesioną przyłbicą ofertami. A przecież korpora finansuje się z obligów, te ktoś musi kupić, sos jest z drukarki i ujawniają się “pewne napięcia”, a nawet pęknięcia na rynku finansowym.

Dawniej korpora po prostu kupiłaby maszyny, zrobiła inwestycję w trawę i postawiła sobie produkcję, ale to dlatego było możliwe, iż przestrzeń wypełniał potencjał wolnych, wykwalifikowanych, chętnych do roboty. Obecnie ten potencjał jest ujemny, wyrwanie go z garażu wymaga przyłożenia napięcia, jakiego drukarka już nie wytrzymuje (mam na ten temat insiderskie informacje, w księgowościach korpor jest dramat), a podaży ze strony edukacyjnej nie ma, gdyż wraz z eksportem prostszych prac do ChRL zanikła możliwość przeprowadzenia przez proces kształcenia masowo, a wskoczenie od razu na wyższe poziomy za koniunktury wymaga po pierwsze tej koniunktury, a po drugie ujawnienia zdolności do takiego skoku.

Po cóż więc był wzmiankowany Leaf i Misza? Ano mając ograniczoną liczbę specjalistów, ale za to zdolnych do obsłużenia różnych stanowisk, którym nie robi różnicy co akurat dłubią, ponieważ o ile jest to zgodne z rysunkiem i ktoś to odbiera to może sobie być do czegokolwiek można rozwinąć na raz produkcję mniej i bardziej specjalistyczną dynamicznie zarządzając obciążeniem podłogi stanowiskami. Maszyn mamy więcej niż majstrów od nich. A dostarczać trzeba tego, czego akurat potrzeba, centralne zarządzanie, iżby na danym stanowisku produkować to co z niego schodzi, a stanowisko przykleić do podłogi i nie ruszać umarło. Wydatnie w tym pomogło kretyńskie opodatkowanie powierzchni produkcyjnej – nie zostawimy stanowiska, żeby uczeń sobie tam praktykował tylko zwiniemy je pod ścianę gdyż metr kwadratowy ma za dużego “należymisia”. W garażu co prawda metrów jest mniej i “należymiś” jest mniejszy, ale krok za warsztat w kierunku hali i jesteśmy w ekspandujących kosztach, które wymagają ekspansji sprzedaży, które wymagają ekspansji dostaw, instalacji, za tym idzie kolejna ekspansja produkcji i tak kula śnieżna aż do koniunkturalnej ściany.

Z braku potencjału na rynku jest obecnie chwila aby zająć pozycje do następnego rozdania.