Mainstream

Stopy walut przytomnego zastosowania (1)

Wiecie dlaczego nie wolno Wam wozić przy sobie przez granicę ponad 10keur?

Dość obszerny tekst o tym, czego potrzeba w skarbcu przedsiębiorstw zaledwie poruszał kłopotliwy temat, jaki zamiotło pod dywan Breton Woods po wygraniu przez USA wojny z prawie całym światem i wykreśleniu poza świat handlu tych, którzy uparli się nie przegrywać. Oderwijmy się na chwilę od finansów i rzućmy okiem na towar & usługę – to nam o wiele więcej powie o abstrakcie pieniądza niż śledzenie przepływów finansowych, które nie bez powodu nie mają wiele wspólnego z przepływem towarów i można sobie z tego uroić gospodarki oparte na usługach będące mirażem. Ponieważ objaśnienie tego tematu będzie spatialne, to proponuję dla zobrazowania metodologii wyobrazić ekran, na którym losowo rozrzucamy kilka punktów, każdemu przypisując jakiś “kolor” (albo smak, albo jakieś tam inne pojęcie wymuszające “płaszczyznę”), a następnie funkcją dystansu każdego pixela ekranu od wszystkich punktów opisujemy kolor tego pixela na proporcji mieszanin tych kolorów zależnie od odległości (jakaś tam krzywa funkcji odległości jaka nam akurat się spodoba, oddając artystyczny zamysł prezentacji). Jeśli zamiast miesznia użylibyśmy najwyższej wartości (najbliższego źródła koloru) to uzyskamy tesselację Woronoja zależną od metryki danej przestrzeni (w pixelach będzie to metryka Manhattan, ale w dużej rozdzielczości względem gęstości punktów źródłowych będzie udawało metrykę euklidesową wystarczająco dobrze). Jeśli do takiej topologii prócz punktów uda nam się dodać szlaki transportu (punktowe koszty przebycia odległości różnicujące pixele tymże kosztem jako “hipsometria” dla danej mapy), źródła wydobycia, punkty konsolidacji (skarbce jako punkty o geografii bezpieczniejszej niż przeciętna) to wypadkowe przetwarzania, dyslokacji populacji, fabryk i pozostałe zaczną nam się samodzielnie kreślić na takiej mapie z przyczyn czysto ekonomicznych i zazwyczaj można z dużą skutecznością posłać archeologów, aby na takiej wypadkowej dawnego wyrębu pod węgiel drzewny i szlaków z wydobycia rudy żelaza odkopali dymarki.

Znając “moc” źródeł tych punktów (w funkcji czasu przyjmijmy jako przydatność produktów do zastosowania – z żywnością najprościej to sobie wyobrazić, ale minerały czy produkty hutnicze też zmieniają właściwości od momentu wytworzenia, co wpływa na ich zastosowanie i ceny – do czego wrócimy przy okazji) wyznaczy nam to lokalne zakresy i ścieżki ekonomii gdzie takie dobro może wędrować i w co być zamieniane przy użyciu jakich środków (kapitałowych) & siły roboczej. Jednak to nie same punkty nas interesują, a przestrzenie jakie zakreślą opisując lokalnie wygodne modele rozliczeniowe. Od razu zaznaczę, że to co nam pozakreśla taka ekonomia jest dokładną odwrotnością tego, jak kreślą mapę wojskowi (kreślą je po szlakach, a kupcy pomiędzy szlakami), jeszcze inaczej zakreślają ją milicje (w sposób zbliżony do kupców z większą “mocą” skarbców i szlaków), inaczej policje (uwypuklając szlaki) i co za tym idzie siły polityczne w oderwaniu od gospodarki, a jeszcze inaczej tworzy się na nich przymusowe integracje do kontroli różnego rozmiaru bankami. Model “każdy może założyć bank” jest najbardziej zbliżony do potrzeb kupieckich, ale całkowicie nieużyteczny politycznie, wojskowo i nie nadaje się do sprawowania jakiejkolwiek władzy – służy robieniu kasy oraz z punktu widzenia skoncentrowanej w dawnych centrach produkcyjnych (miastach) ma charakter nazbyt giełdowy (duża zmienność i ryzyka). Jeśli więc czasem nachodzą nas fantazje o ustroju kupieckim tak liberalnym, że graniczącym z anarchią, to przed wojną trzydziestoletnią tak mniej więcej wyglądały tereny niemieckojęzyczne podzielone na izolowane od siebie politycznie, a mimo to współpracujące gospodarczo miasteczka (ówcześnie miasta, ale szanujmy się – 25 tysięczne miasto wymagało ówcześnie zamku, grodu i podgrodzia do funkcjonowania z przyczyn bezpieczeństwa, również dobrosąsiedzkiego, a przecież i u sąsiadów mimo zintegrowanej państwowości zdarzało się, iż mieszkańcy Poznania z mieszkańcami Gniezna składali sobie zbrojne wizyty by rozliczyć kwestie obrotu dobrami w dorzeczu Warty). Pomijając rozdrobnione na każdym poziomie, federalne cesarstwo zarządzane przez korporacje kupieckie (Rzeczpospolita miała dziwny ustrój? dopiero w XVI wieku zaczęły pojawiać się jakieś po dzisiejszemu rozumiane monarchie z porządkiem jurydycznym) i wojskowe (w tym zakony) od strony finansów, handlu i transportu morskiego. Armie były wtedy prywatne gdyż grabie ekspandowały. Prywatne ekspanduje najlepiej.

W sytuacji gospodarki z dominacją wymiany (jako paradygmatu, globalizacja wymaga zapewnienia bezpiecznych szlaków, a to bardzo dużo kosztuje bo wymaga projekcji siły w odległe regiony) można wyróżnić pewne powtarzalne rozwiązania produkcji & dystrybucji, a co za tym idzie rozrachunku i potrzebnych “walut” oraz ich zasięgu. Zastanawia Was czasem taka koncepcja “no tu jest /tu nazwa lokacji/ i tu się tyle zarabia”? A wcale niedaleko dalej stawki są kilkukrotnie wyższe i mimo to cała populacja nie przenosi się jak w czasie gorączki złota? To są właśnie rzeczywiste rozwiązania rozrachunkowe przykryte płaszczykiem wspólnego mianownika (waluty) który to płaszczyk jak widać prześwituje dziwnymi rezultatami limitowania konsumpcji. Bo przecież po to istnieje abstrakt “pieniądza” i “oszczędności” w nim wyrażonych aby “mieć poczucie”, że będziemy mogli zaspokajać swoje potrzeby ale w ramach pewnych limitów. System transakcyjny (w tym walutowy) ma na celu ograniczanie konsumpcji. Odwołujemy się przy tym do liczb wyrażających zobowiązania zamiast do liczby i siły środków wzbudzających stres, choć oczywiście złodzieje co nie mają nic do zaoferowania odwołują się jednak do pał & więzień, będąc zbyt głupimi aby sobie samodzielnie chleb upiec. To “poczucie” jest jednak (jakkolwiek nieskonkretyzowanym “coś kiedyś wam damy”) przyobiecaniem dalszej wymiany, taki ongoing concern zrozumiały dla każdego. Dlatego właśnie używamy powszechnych środków płatniczych bez codziennego dywagowania o giełdowej cenie mąki z okazji zakupu chleba. To niedywagowanie oczywiście kosztuje, i oczywiście ktoś na tej drobnej różnicy zarabia przy olbrzymich wolumenach zjadanego chleba. Przedsiębiorcy jednak utrzymują stany magazynowe z dóbr i gotowych służyć proli podczas gdy prole trzymają przyobiecania w walutach w bankach i dlatego wymagają kosztownego systemu transakcyjnego zapewniającego dużo “poczucia”, co niestety kosztuje proli całą masę dodatkowej pracy na potrzeby owego kosztownego systemu transakcyjnego, a wszelkie bajki o tym że mają lepiej niż za “króla Ćwieczka” wynikają z jednej, jedynej różnicy jakościowej przekładającej się na zdolność transportową i liczbę ludności. Nasze silniki nie jedzą tego co ludzie. Węgiel i węglowodory zamiast węglowodanów są jedyną przyczyną, dla której ludzi jest tak wielu i mogą w krótkiej serii mnożników zapłacić krocie za elektroniczny gadżet z końca świata, jakiego to gadżetu sami nie potrafią wytworzyć. Te krzywe proporcji wiążących “moc” punktów podaży (a każdy punkt może mieć inną charakterystykę, wszak elektroniki nie wozi się nasypowym balticdryindeksem) są właśnie serią wyszczególnianych we wcześniejszych tekstach mnożników wynikłych z serii transakcji, transportu, gwarancji i zabezpieczeń.

I tak, w świecie bez ropy i ziemniaka, opartym na zbożach & strączkach zaopatrzenie w białko różnicowało populację dostępem do białka (a co za tym idzie mocy korelującej) na tyle, że jedynie w bardzo korzystnej geografii można było oddać się takiej rozrywce jak ekonomia – policzyć jakie nadwyżki. Transport pieszy już na pierwszych sześciu kilometrach konsumował przynajmniej 5% produktów rolnych, a i to wyłącznie w sezonie przy niedużej sprawności produkcji rolnej i 75% stratach w magazynowaniu. Jeśli więc przyjąć pracę jako środek obrachunkowy służący wymianie i zamknąć to w jakim PoW, to sama aprowizacja pracującego na roli człowieka po oddaleniu się tego człowieka z prowiantem na odległość dnia marszu zwiększała wycenę tej żywności pięciokrotnie, i w drugą stronę – żywność u producenta była bardzo tania w pracy, ale bardzo droga w spichrzu. Dlatego powstawały systemy walutowe oparte o miary dających się przechowywać zbóż – koku, korzec. Skarbce sprzed tysiącleci wypełnione skamieniałym ryżem zalegają na wielu wykopaliskach. Oczywiście te pierwsze sześć kilometrów to zasięg operacyjny gospodarowania z karczowisk do najbliższego skupiska ludności gdzie dalszy transport zorganizowany jest przy użyciu zwierząt pociągowych w sposób nieco bardziej masowy – pozwalając zejść nawet do kosztu x1,6 na odległość wystarczającą w Europie na dotarcie do spławnej rzeki. Ten detal (spławne rzeki) różni model wsi w kontynentalnej Europie od siół angielskich czy rozproszonych gospodarstw skandynawskich (model sprawdził się w czasie kolonizacji w Ameryce Północnej). Od tego systemu transportu zależą nie tylko koszty wyrażone w pracy w polu, ale również sposób rozliczeń skutkujący powstaniem giełd (dlatego najistotniejsze giełdy i najstarsze banki centralne są tam, gdzie sieci rzek nie było i nie było alternatywy do konsolidacji na ujściach), wynikają z tego modele polityczne, stosunek do sąsiada, skala rozrodu wsobnego czy konieczność importu cudzego systemu walutowego (w przypadku Londynu czy Sztokholmu – każdego możliwego, byle w metalach). Tak samo jak praca rolnika w polu jest tania w polu a droga w spichrzu, tak samo praca górnika jest tania na przodku i droga w dalekiej projekcji siły, choćby i siły pieniądza zaklętego w PoW górnika. Odległość zaś miejsca pracy rolnika od miejsca pracy górnika (i wypadkowa jeszcze kilku innych upierdliwości) wyznacza taki abstrakt jak “koszt wydobycia” oraz w urobku wyznacza ceny żywności. Choćby i żadnego systemu rozliczeń nie było, a napis nad bramą witał nas w gułagu to jednak ten stosunek przemiany żywności w urobek ma objawy rzeczywiste. Co oczywiście naraża nas na szereg sprzeczności – najfajniej jakby kopalnia była obok pola nad rzeką zaraz przy delcie nad morzem, i żeby pól wydobywczych nie zalewała woda, a suche torfowiska były pełne węgla brunatnego. Mokry sen wariata – takie synkretyczne potrzeby gospodarcze. Jeszcze żeby tam obok była sól i miedź, i żeby ta sól nie była trująca, a siarki nie brakło… Oczywiście pewne małe złoża akurat tak korzystnie występowały z boskiego dekretu, ale w skali potrzeb przemysłowych jest to raczej ciekawostka, a nie cel poszukiwań złóż fluwialnych.

Jakkolwiek do wskazanego wyżej obrotu moglibyśmy dodać jeszcze produkcję narzędzi, wyrąb drewna, produkcję węgla drzewnego, to jesteśmy w stanie wyróżnić w tej gospodarce koszt pracy, koszt transportu oraz stany magazynowe w różnych lokacjach. I choć waluty początkowo miały miary w magazynowanym produkcie rolnym (koku, korzec) i w tych walutach rozliczano pracę (służbę) – bo jeść trzeba – to na potrzeby obrachunkowe towarów przetworzonych używano kruszcu po wdrożeniu świni & ziemniaka (gulden, złoty), ale wcześniej popularne było srebro w obrocie hurtowym (grosz). Starożytność zaś ze względu na korzystną akumulację z osadów aluwialnych operowała na samorodkach & minerałach jako niefalsyfikowalnych tokenach. Ropa jednak zmienia wszystko. Ponieważ ropa rozdziela koszt transportu & mocy od wyżywienia człowieka (przynajmniej zgrubnie, bo ropy jeść się nie da bezpośrednio – trzeba ją przepchnąć przez rolnictwo intensyfikując je niezwykle). Ropa jest tym czynnikiem, który sprawia że możemy tanio konsolidować magazyny i używać jakiś wspólnych wycen, dla współczesnego człowieka cenniki sprzed powstania transportu masowego byłyby wyzwaniem intelektualnym, które to wyzwania stanowiły o klasie korelatorów-kupców (merchant). Problem pierwszego i ostatniego “kilometra” jednak pozostał, a doszło też kilka nowych zgryzot, takich choćby jak to, że podkarmione ropą i sparowane silniki za nic się nie źrebią i jakoś ich samorzutnie nie przybywa, za to oleju, smaru i części zamiennych o coraz wyższym poziomie złożoności wciągają co nie miara.

Rozłóżmy nasz kolorowy obrazek w głowie na takim etapie na jakim go mamy. Z punktu widzenia ludzi żyjących w różnych punktach podażowych, gdzie wykonują na rzeczywistości swoje PoW. Wykonują więc służbę i rozliczane mają to zazwyczaj w jakiś tam stawkach godzinowych w walucie (przyjmijmy nazwę roboczą) usługowej. Ponieważ pracę wykonuje się ze środkiem kapitałowym, którego zazwyczaj się z tej pracy wytworzyć nie da (piekarnia nie wytwarza pieców, a armia broni) to spokojnie możemy stworzyć nową walutę o roboczej nazwie “maszynowa” i ta waluta jest wytwarzana poprzez dodanie bardzo dużej ilości transportu, usług i mocy korelacyjnej do złóż, które nam się trafiły i ich przetworzeniu. Moc korelacyjna, usługi i część transportu są z takiej maszyny nieodzyskiwalne, dlatego zamiana walut usługowych mocą korelującą w waluty maszynowe jest jednokierunkowa. Z powodu istnienia ropy mamy też walutę transportową składającą się głównie z paliwa i jest to dziś waluta na tyle tania, iż posiadanie przedmiotów wyprodukowanych na końcu świata jest powszechne, a nawet opłaca się transportować żywność i w ogóle możliwe jest niesienie pomocy żywnościowej sąsiednim krajom w przypadku jakiegoś kataklizmu – kiedyś nie było to możliwe i migrować mogła jedynie ludność, a nie taka masa towarowa. Mimo to etapowy model wyceny ani drgnął – zmienił jedynie skalę i dalej można sobie kreślić żaglowce w objaśnieniach niczym nie uszczuplając treści:

Numeryczny obrazek tesselacji rozkładający nam, ile trzeba gdzie użyć i skąd pobrać jakim łańcuchem dostarczając danych “walut” ze względu na waluty konsolidujące jest dla lemingów nieprzejrzysty. Podejrzewam że celowo, gdyż konsolidując waluty dużo łatwiej jest prowadzić zbójecką działalność całkowicie już dziś zbędnych państw narodowych. Działalność ową prowadzą oczywiście “banki” będące międzynarodowymi izbami kompensacyjnymi, a rządy państw narodowych i ich aparaty przymusu to tylko fasadowe popychadła przymuszające na danym terytorium do zbędnego wysiłku. I o ile rzeki, morza, cieśniny, góry, porty i zatoki z woli bożej nas dotykają zmieniając nam wyceny na naszej numerycznej mapie, o tyle mapa celna & podatkowa sama się na tę poprzednią nie nałożyła, a do tego zaczęła górować nad geografią. No i jeszcze mamy mapę walut konsolidujących (konsolidującą grecki stosunek do pracy z niemieckim stosunkiem do cwaniactwa), której większość ludzi nie dostrzega, a operacji na niej nawet nie rozumie wymyślając sobie do tego protezy w rodzaju analizy technicznej.

Przypomnę jednak z poprzedniego tekstu, że producent ropy może być gwarantem dostawy, jeśli stworzy system rozrachunkowy zapewniający kompensatę odbiorcy. Kaddafi na ten pomysł nawet umarł. Pomyślmy czy producent żywności tak może? Albo maszyn? Min lądowych? Żyjemy w czasach, kiedy system rozrachunkowy nie tylko nie jest po stronie producentów, ale nawet od 2008 roku nie zapewnia kompensat ponieważ nie bardzo ma czym i monetyzuje dług w walucie, która niby miała coś konsolidować, ale to było bardzo dawno temu. Jednak się jeszcze w tych walutach konsolidujących rozliczamy z przyzwyczajenia, chociaż ceny uaktualniać trzeba w piorunującym tempie. Nie ma to jednak charakteru hiperinflacji opartej o awarię obrotu długiem na systemie monetarnym, ale gospodarczego bagna gdzie toniemy w nieproduktywności z politycznej przyczyny opartej o ideologię, że się wszystkim należy cudza praca, a nie ostrzegawcza kula w potylicę za wyciąganie łap po cudze. Podejrzewam, że może się to skończyć ostrym zwrotem w drugą stronę, kiedy tylko ceny żywności pofruną z przyczyn losowych-pogodowych.

Wróćmy jednak do naszej tesselacji pociętej przekrojami od producenta do “odbiorcy” (etapowego) dobrze ujętym w opisie akronimów incoterms. Dobro u producenta (wyceniane w jego usłudze – walucie usługowej) jest z punktu widzenia waluty konsolidacyjnej “tanie”. Narobić się co prawda trzeba, ale można robić, a można nie robić. Zmienność sprowadza się jedynie do tego czy robić nam się chce, a jak płacą licho to nam się nie chce, więc i rezultatów pracy mniej, więc one drożeją względem innych – chyba że mamy quagmire i wszyscy grzęzną w redukcji rezultatów, spędzając czas w pracy bezproduktywnie. Najistotniejszy jest koszt wytworzenia i opowieści “jest tyle warte ile klient zapłaci” ograniczone są do stanów magazynowych – potem nie ma czego wyceniać, trzeba sobie wystrugać i ponieść koszty również te związane z nakłonieniem ludzi do powrotu do zajęć, jakich już nie potrafią wykonywać (Wenezuela jest przykładem gospodarki, gdzie wydobywano środek płatniczy i płacono nim za import aż do zaniku własnej bazy wytwórczej i cechowych systemów kształcenia, a gdy ropa staniała okazało się, że tak tanio nikt nic im nie przywiezie). Przyjmijmy więc koszt pracy “w polu” za 1 w cenie 1, po skonsolidowaniu go kolejną pracą w gospodarstwie koszt jest 1,2 w ofercie >2 (pierwszy stan magazynowy absorbujący zmienności i ryzyko “nie sprzedam – sam zjem, najwyżej nie będę musiał tyle pracować za rok bo będę przejadał” / “bimber pędzę”). Trzymajmy w pamięci, że trzeba tam było środki produkcji i paliwa. Dojeżdżamy do skupu za 2 w cenie >3, albo skup do nas proponując na 1,5 (spread wynika z tego kto poniósł ryzyka, gwarancje, maszyny, transport, pracę), dalej przetwórnia generuje nam dalszy spread z 2 na 5, transport i magazyn centralny z 3 na 10, transport morski z 4 na 20 i rewers dystrybucji powodujący, że jeszcze na poziomie miasta ta egzotyczna żywność jest po 5-6 (jak sobie przywieziemy od zagranicznego znajomego rolnika sami, samodzielnie zebrane) lub po 40-60 jak dostarczy nam to jakieś nestle czy pepsico, a dowóz na peryferia poza mapą dostaw to sami państwo rozumiecie, że kosztami urywa d – tym bardziej, że odbiorca też tam przecież pracuje za lokalne 1. Bez ropy z tych 40-60 robi się nam >400. A ten mnożnik jaki z tego wynika jest właśnie kosztem płynnej nadwyżki kapitałowej dającym nam odpowiedź na pytanie „po ile pieniądze”, jaki koszt transakcji i zabezpieczenia łańcucha. Idźmy dalej – niezależnie czy tam jest na końcu rolnik, górnik albo jaki gajowy (leśnik w międzypokoleniowej spółce z drwalem) to trzeba tam dostarczyć maszyny, narzędzia, żywność (rolnikowi akurat nie trzeba, ma swoją), transport, a to jak sami państwo widzą jest na peryferiach coś po dolarze za centa pracy. Koszty wymiany w walutach uśredniają nam się co prawda na morzu, ale w porcie towary lokalne są po 2-10, a importowane po >20, więc żeby wszyscy byli równo niezadowoleni giełdę należy zorganizować w otoczeniu bezprodukcyjnym, gdzie wszystko będzie drogie (bo importowane) za >20 i konkurować będzie można skalą dostawy & cięciem kosztów. Dlatego właśnie miasteczka handlowe na szlakach są tak z partyzanta w położeniu militarnym “nigdzie”, jak Warszawa czy przeróżne porty Hanzy albo kompanii takich czy siakich Indii.

Ponieważ tak samo handluje się każdym prostym produktem (wypasione mydła czy przyprawy możecie za bezdurno kupić w Maroku tuż za espańską granicą) to ich ceny ze względu na niskie zapotrzebowanie na maszyny i transport są nisko wyceniane na giełdach w walutach konsolidujących kompensaty takich jak dolar i dawniej euro, ale jak pójdziecie do sklepu w kraju uprzemysłowionym to po cenie marokańskiego mydła od razu rzuca się Wam podejrzenie, że po drodze spekulowały tym jakie burżujce. A do tego mydła się przecie nie zje jakby trzeba było pracowników nakarmić, więc płynność mydła licha. Wożenie żywności do Afryki to też nie jest przytomny pomysł bo tam samo wszystko rośnie, ale dostawami można rozwalić lokalną produkcję (dumping) z tym że nijak nie wpływa to na wyceny, ludzie po prostu uznają że się ich okrada i obniżają produktywność nie mając nic sensownego na wymianę. W rezultacie nad Bałtyk wysyła się mrożone ryby aby podawać je turystom smażone nad morzem we właściwej cenie oczywiście – wakacyjniej. To że nie są to ryby z Bałtyku, a często nawet nie są to ryby z tak licho zasolonej wody jak Bałtyk, to nie ma się co szczególnie przejmować – ropa jest tania i jest jej dużo, a jak się komuś coś nie podoba to może kupić droższy prąd zakupiony przez energetykę z OZE. Tutaj pojawia się nasze 10keuro i tematy jakie delikatnie zahaczył @polish_wealth – handel. Przecież to nie jest aż takie skomplikowane (od strony praktycznej), żeby sobie po to przysłowiowe mydło & przyprawy pojechać/popłynąć do Maroka ciężarówką i po cenie lokalnego targu 2 kupić dziesiąt- ton towaru, który w sieci własnych sklepów detalicznych puścimy po 40-60, albo kupcom co mają takie sklepy wraz z rynkiem dystrybucji po 20. Właśnie dlatego że nie jest to trudne, to bandyci zrobili żeby było – nałożyli na naszą mapę cen i kosztów geograficznych mapę gór biurokratycznych wysokich pod samo niebo. Po pierwsze cena paliwa, masowo przecież dystrybuowanego jakoś magicznie zmienia się po dostawie nie do przyzwoitego poziomu 4-20, ale na >100. Cena litra paliwa u źródła jest poniżej centa za litr, a dalej jest jak z mlekiem – jest z tego jeszcze co odfiltrować przed sprzedażą i klient nie będzie narzekał, a mimo to na pompie mamy ponad euro (u mnie półtora). A ponieważ dzięki ropie możliwe są zbiory (rolnictwo) o sprawności x100-x200 zamiast x6-x10 to bardzo tania ropa u źródła i bardzo tania żywność u źródła po przepuszczeniu przez system finansowy i biurokratyczny staje się najistotniejszym kosztem. Dlatego ludzi chętnych brać udział w organizowaniu jakiegokolwiek aparatu przymusu, administracji czy biurokracji należy w miejscu rozpoznania objawów powstrzymywać tak aby nie szkodzili więcej. Wróćmy do naszej ciężarówki – ceny paliwa to jedno, a ilość regulacji jak to macie jeździć swoją ciężarówką to kolejny problem (tak jakbyście nie mieli nic innego do roboty tylko tę ciężarówkę z towarem rozbić i zbankrutować) – państwity uzurpowały sobie wydawanie pozwoleń na kierowanie pojazdami, więc sam fakt że posiadacie maszynę i się nią posługujecie nie sprawia że możecie korzystać z infrastruktury którą sami sfinansowaliście, bo łuna tak jak poddani – państwowa i państwo łaskawie dozwala z tego korzystać. Pełen odlot. Żebyście jednak przy tak wysokich cenach jakie są obecne nie wybrali się biurwokratycznie dopuszczonym dmc3.5 na Ceutę to jeszcze są granice, kontrole transportu, cmr i inne duperele, a jakbyście przypadkiem wymyślili że seapower & drakkar to słuszna koncepcja, a pofatygowali się tam własną łupiną to też dowiecie się że pilnują. Pozostaje Nautilius. Na samym końcu zaś (bo przecież i producenci też chcą sprzedać bez drogich pośredników – tańsi lepsi, no i bez zbędnych takich jak urzędy) jeśli z Chin wyślą paczkę to każą zapłacić vat w urzędzie celnym zanim Wam dostarczą pocztę. I gdybyście to wszystko jednak ominęli znajdując coś nierzucającego się w oczy na SGEI i tak małego by przewieźć to niezauważenie, to dowalili limit 10keur na osobę – zabroniono chamom nosić złote łańcuchy.

CDN