Mainstream

cz3. Gospodarka = barter + zeszyt @gruby

Poprzednią część opisu raczkującej gospodarki zakończyliśmy w momencie anihilacji długu wyemitowanego przez gorzelnika. Jak się z wierzycielami czyli z sadownikiem oraz ‘mp’, firmą metal przetwarzającą umówili tak wzięli i zrobili. Gorzelnik z pomocą sąsiadów stworzył gorzelnię i uruchomił ją. Zaryzykowali wszyscy trzej, zrobili na tym interes, nikt na tych interesach nie stracił. Na końcu drugiej części opowieści każdy z trzech lokalnych pionierów kapitalizmu dysponował własną piwnicą mniej lub bardziej wypełnioną bimbrem. Dzięki temu że gorzelnikowi się chciało, po tym jak gorzelnika przycisnęło.

 

Na razie internetowy system rozliczeniowy nie jest jeszcze trzem przedsiębiorcom potrzebny. Jest im przydatny ale nie jest konieczny. Ponieważ jednak nanogospodarka oparta o trzy firmy z trzech branż skromnie brzmi dodajmy do niej więcej realizmu: więcej branż, nowe usługi, nowe firmy, nowe produkty, nowe problemy. Zmierzmy się z kryzysem zaufania który kiedyś w każdym systemie rozliczeniowym nastąpić musi. Ale po kolei.

 

Siła tkwiąca w opóźnionych rozliczeniach wzajemnych prowadzonych przez scentralizowany zeszyt zasadza się na zdolności amortyzowania zdarzeń nieprzewidzianych i szybkiego reagowania na nie. Dodajmy kolejną transakcję, na początku podczas stawiania gorzelni nieplanowaną: firma ‘mp’ zgłasza się do gorzelnika z palącą potrzebą zakupienia dwóch litrów bimbru na wczoraj. W postaci płynnej: żaden tam zeszyt, żadne tokeny. Jadą w delegację na zaproszenie sąsiedniej wsi negocjować umowę w sprawie dużego zlecenia. No nie wpadną w gości z pustymi rękoma przecież. Głupio w sumie wyszło bo mieli własne zapasy bimbru po tym jak gorzelnik spłacił dług za destylator ale … no nie mają ich. Rozeszło się. Owoce od sadownika z wynagrodzenia za zlecenie w postaci pięciu sztychów do łopat też już zresztą wzięli i zjedli. Pracują ciężko, konsumują dużo: c’est la vie.

 

‘Zgoda’, stwierdza gorzelnik. ‘Sprzedam Wam 2 litry bimbru z moich prywatnych zapasów w zamian za dniówkę Waszej pracy i prawa ciągnięnia dwóch następnych skrzynek owoców od sadownika w przyszłym roku’. To nie jest tanio i metalowiec zgrzyta zębami ale nie odpuści nowemu zleceniu z sąsiedniej wsi przecież. Gorzelnik też z ceny nie zejdzie, wszak sprzedaje dwa z trzech litrów które mu po trzech pierwszych destylacjach zostały – to miała być jego żelazna rezerwa. Firma ‘mp’ płaci gorzelnikowi dwoma przelewami: przelewa prawo do zatrudnienia jej w wymiarze „8.0000 hrs” w przyszłości na konto gorzelnika oraz „0.040 tfr” czyli prawo do dwóch skrzynek owoców z przyszłorocznych zbiorów sadownika. Firma ‘mp’ ma na koncie prawa ciągnienia owoców od sadownika bo sprzedała mu pięć sztychów do łopat częściowo na krechę, jeśli sobie tą transakcję z drugiej części tekstu jeszcze przypominacie. Teraz to prawo ciągnienia owoców z sadu sadownika firma ‘mp’ przepisuje na gorzelnika. Tak po prostu: jednym przelewem doszło do cesji długu. Bez lewników, bez księgowych.

 

Podobna dyskusja powtarza się pomiędzy ‘mp’ i ‘sadownikiem’. Wszak latoroślom zleceniodawców z sąsiedniej wsi metalowcy bimbru nie zaproponują. Biorą zatem metalowcy od sadownika skrzynkę owoców. Zapłacą połową dniówki pracy którą wykonają na jego zlecenie później. Firma ‘mp’ emituje tokeny na cztery godziny własnej pracy przelewając kwotę „4.000 hrs” na konto sadownika.

 

Konta trzech przedsiębiorców w internetowym systemie rozliczeń wzajemnych wyglądają tak:

 

Firma ‘mp’ ma długi, firma ‘sadownik’ ma długi i tylko ‘gorzelnik’ jest do przodu. Taki jest punkt widzenia księgowych. W rzeczywistości ‘mp’ inwestuje pożyczony, obcy kapitał w rozwój własnego biznesu. Dzięki tej inwestycji być może zyska łaskawość nowego, czwartego uczestnika gospodarki, tym razem z sąsiedniej wsi: nowego zleceniodawcy którego to firma ‘mp’ postara się w delegacji naoliwić bimbrem a jego latorośle przekupić owocami. To też jest win-win dla całej trójki tworzącej chwilowo nanogospodarkę: bimber został wyprodukowany na sprzęcie firmy ‘mp’: to dowód że produkty firmy ‘mp’ działają . A owoce dla dzieci zleceniodawcy są od zaprzyjaźnionego sadownika. Zarówno bimber jak i owoce w oczach nowego klienta to są zyski firmy ‘mp’ („patrzcie, jesteśmy poważnymi kontrahentami, przynosimy zyski”). Że to nie do końca tak było … no cóż. Na potrzeby akwizycji ‘mp’ zakłada że tak było więc tak było i już. Sadownik z gorzelnikiem na pewno potwierdzą tą wersję opowieści, wszak sadownik siedzi na prawie odebrania produktu/usług w metalu o wartości połowy dniówki w firmie ‘mp’ a gorzelnik drogo sprzedał dwa litry swoich zapasów. Nie bez znaczenia jest że obydwaj sąsiedzi firmy ‘mp’ mają zapewnioną darmową reklamę swoich produktów w innej wsi.

 

Firma ‘mp’ obciążona bimbrem i owocami wybiera się w delegację. Na miejscu okazuje się że potencjalny kontrahent, nazwijmy go ‘bekon’, produkuje półtusze wieprzowe to znaczy ma chlew. Bekon hoduje te świnie na razie na własny rachunek ale chce rozwinąć produkcję. Wie już że w sąsiedniej wsi jest bimber, wie że są owoce, wie że stoi tam działający warsztat robiący w metalu. Jest zainteresowany w przystąpieniu do nanogospodarki.

 

Bekon potrzebuje kogoś kto mu ten chlew na zagrody podzieli, rynny do karmienia wyklepie i poinstaluje, zbiorniki na paszę, wodę, zbiorniki na gnój wymyśli i tak dalej. Będzie też potrzebował wielu nowych drobnych narzędzi typu noże, łopaty czy widły. Wszystko z metalu.

 

‘Mp’ robi ofertę. Wyposażenie chlewu będzie kosztować ‘bekona’ 20 świńskich półtusz. Bez materiału i transportu. Materiał, okazuje się, jest na miejscu. Jakieś stare pordzewiałe rury pod płotem u ‘bekona’ leżą, jakieś stare brony, blachy i coś tam jeszcze. Wszystko pokrzywami zarośnięte ale metalu jest na tony, ‘bekon’ zorganizował go już wcześniej. Tyle że wożenie tych rur tam i z powrotem pomiędzy wsiami to nie przelewki. Tego się już nie da nosić na plecach tak jak owoce z sadu do gorzelni, pomiędzy obejściami sąsiadów. A propos sąsiadów: ‘bekonowi’ przypomniało się że jego sąsiad ma wóz i parkę koni i że sąsiad może pomoże. Sąsiada też czasami suszy a po małym remoncie wozu byłoby czym wozić te klamoty. ‘Bekon’ z ‘mp’ zapraszają go na kielicha i knują.

 

Efektem tego spotkania biznesowego u ‘bekona’ do systemu rozliczeniowego trafiają dwaj nowi przedsiębiorcy: ‘bekon’ oraz ‘tir’. Jeden dostarczać będzie świnskich półtusz a drugi usług transportowych w wymiarze profesjonalnym to znaczy rozliczać będzie się z klientami w tonokilometrach. Do tej pory potrzeby transportowe trzech sąsiadów ograniczały się do kilogramów noszonych na metry pomiędzy trzema obejściami w rękach – teraz to już za mało. Potrzeby transportowe eksplodowały: nie kilogramy a tony, nie metry a kilometry. Trzeba fachowca od spedycji wołać, trudno.

 

Siedząc nad butelką bimbru bekon z mp’wpadają na nowy pomysł. Przecież świnie trzeba będzie czymś karmić, przecież czasami ‘tir’ będzie wracał z warsztatu ze wsi od mp na pusto. Może wracając przywozić bekonowi wytłoki z owoców które gorzelnik na razie wyrzuca. To samo można powiedzieć o spadach z drzew sadownika. Lepsze to niż pusta ładownia przecież. „Bekon” pomysł popiera – karmę dla świń będzie miał w cenie transportu plus jakiś mały kick-back dla dostawców wytłoków i spadów.

 

‘Mp’ wraca z delegacji do domu z kilkoma kawałkami schabu (demo towaru „bekona”) po czym przy ognisku opowiada kumotrom ‘sadownikowi’ i ‘gorzelnikowi’ jaki interes im na boku szyje. Gorzelnik świński biznes popiera, sadownik też – wymiana bezwartościowych z ich punktu widzenia odpadów poprodukcyjnych w zamian za świńskie mięso bardzo im odpowiada. Coś za nic: cymes jednym słowem.

 

Jest jeden problem: problem zaufania. Z punktu widzenia ‘gorzelnika’ i ‘sadownika’ kumotr ‘mp’ kręci lody z ‘bekonem’ i ‘tirem’ na własne ryzyko i to jest jego sprawa. Ale ani ‘gorzelnik’ ani ‘sadownik’ ‘bekona’ nie znają. ‘Tirowca’ zresztą też nie znają. Nie będą zatem robić z nowymi interesów opartych na długu bo dług to kwestia ryzyka i zaufania. Ryzyko jest, zaufania nie ma. ‘Bekon’ ma chęci ale nie ma towaru na wymianę. Złom od ‘bekona’ spod płotu ani ‘sadownikowi’ ani ‘gorzelnikowi’ potrzebny nie jest. Bekon w ich oczach jest na razie niewypłacalny oraz na razie niewiarygodny.

 

Z punktu widzenia ‘mp’ sprawa wygląda inaczej: złom spod płotu ‘bekona’ to nie jest złom, to materiał o konkretnej wartości. ‘Mp’ komunikuje swoim kumotrom że zaufanie do ‘bekona’ i ‘tirowca’ bierze na swoją klatę gwarantując ich dług. Gorzelnik, sadownik i mp dochodzą do porozumienia i umawiają się następująco:

1) mp wyemituje tokeny na ‘40 hrs’ swojej pracy i przeleje je po połowie na konta gorzelnika i sadownika,

2) sadownik i gorzelnik wydadzą tirowcowi odpadki poprodukcyjne z tego sezonu w zamian za zabezpieczenie od ‘mp’ w formie gwarantowanych przez niego godzin jego pracy,

3) ‘mp’ w terminie późniejszym dostarczy ‘sadownikowi’ i ‘gorzelnikowi’ po 5 świńskich półtuszy, kiedy ‘bekon’ ruszy z produkcją i dostawami. Wtedy ‘gorzelnik’ i ‘sadownik’ przeleją z powrotem po 20 hrs na konto ‘mp’. Zabezpieczenie wróci do ubezpieczyciela w zamian za półtusze.

 

Czego ani ‘sadownik’ ani ‘gorzelnik’ ani ‘tirowiec’ nie wiedzą: ‘mp’ sprzedał odpadki z sadu i gorzelni loco chlew ‘bekonowi’ za 20 półtuszy bo jest tych odpadków parę ładnych ton. 7 półtuszy ‘mp’ zapłaci tirowcowi za wożenie odpadków, za dziesięć półtuszy wykupi swój dług od gorzelnika i sadownika z powrotem, trzy półtusze zatrzyma dla siebie. ‘mp’ właśnie stał się market makerem.

 

W wiejskiej nanogospodarce doszło właśnie do pierwszej transakcji typu ‘escrow’ połączonej jednocześnie z kontraktem terminowym oraz z transakcją repo. Łał. Brakujące zaufanie pomiędzy ‘bekonem’ i ‘tirowcem’ z jednej wsi a ‘gorzelnikiem i ‘sadownikiem’ z drugiej wsi zostało dostarczone do nanogospodarki przez ‘mp’ który spinając nie ufające sobie strony transakcji z jednej strony ryzykuje 20 godzinami swojej pracy ale z drugiej strony ma szanse na trzy świńskie półtusze ekstra, jeśli biznes z ‘bekonem’ wypali. Obok dealu na wyposażenie chlewu, ma się rozumieć, dla ‘mp’ to dodatkowy biznes na boku. Metafory używając: jeśli biznes z ‘bekonem’ na wyposażenie chlewni zapewni ‘mp’ chleb to transakcja w której skupił z rynku ryzyko dostarczając raczkującemu rynkowi derywatów zaufanie zapewni mu masło do posmarowania tego chleba. Ale ryzyko jest duże. Dla świętego spokoju ‘mp’ inwestuje w usługi szamana: „Ty się za nas módl a jak interes wypali to dostaniesz jedną półtuszę. Więc byłoby lepiej dla Ciebie żebyś się postarał.”

 

‘Bekon’ rejestruje swoją walut w internetowym systemie rozliczeniowym, nazwijmy ją „phc” – skrót od ‘pork half carcasses’. Przelewa w ‘phc’ zaliczki dla ‘tira’ żeby ten zaczął kursować ze złomem oraz dla ‘mp’ na kwotę „40 phc” żeby temu zechciało się wziąć do roboty. Dwadzieścia półtusz za metalowe wyposażenie chlewu, dwadzieścia kolejnych w zamian za karmę dla świń.

 

Ruszają dostawy. W jedną stronę kursuje złom, w drugą kursują gotowe elementy konstrukcyjne chlewu oraz odpadki poprodukcyjne od gorzelnika i sadownika. ‘Bekon’ rusza z produkcją a następnie ze świniobiciem. Pierwsze świniobicie z komercyjnej serii produktów ‘bekona’ to święto w całej wsi, zarówno ‘mp’ jak i ‘tirowiec’ ale także ‘gorzelnik’ z ‘sadownikiem’ zostali zaproszeni. Jedna wieś przyjeżdża w gości z gorzałą, gospodarze zapewniają wysokokaloryczną świeżą przegrychę prosto z ogniska. Pierwsza międzywiejska impreza integracyjna przechodzi do annałów gminnej historii. Przedsiębiorcy poznają się bliżej, ich kobiety zbierają materiał na plotki na wiele miesięcy naprzód, ich narybek rozochocony procentami najpierw łamie nawzajem sobie na grzbietach sztachety aby potem ze zmęczenia zgodnie chrapać w sianie.

 

Czas płynie. W miarę realizacji dostaw świniny ‘phc’ czyli tokeny bekona wracają na jego konto zaś dieta mp, gorzelnika, tirowca i sadownika wzbogaca się o mięso. Handel się rozkręca: ‘tirowiec’ zaczyna przewozić bimber i owoce w jedną stronę a półtusze w drugą. Nanogospodarka jednej wsi po cichu przekształciła się w mikrogospodarkę rozpiętą nad dwoma wsiami. Szaman się modli za powodzenie interesów mp, bekona i tirowca. Pozostali dwaj biznesmeni dochodzą do wniosku że te modły ewentualnie mogły pomóc skoro ‘mp’ spiął tak skomplikowaną i ryzykowną transakcję. Jedni stawiają jeden kościół w jednej wsi, drudzy w drugiej. Konkurencja być musi, w modleniu się o powodzenie biznesów też. Kościoły katapultują w stratosferę ilość plotek w obiegu ale jednocześnie przyspieszają obieg informacji. Formujące się wspólnoty wiernych prędkością obiegu informacji przewyższają obieg informacji w biznesie. Biznes siedzi po obejściach i zasuwa zaś jego kobiety po kościołach biznes ten językami synchronizują.

 

Sława wiejskiej mikrogospodarki rozpiętej na dwóch wsiach rośnie: ’bekon’ z ‘tirowcem’ przejmują ryzyko rozliczania się z własnymi sąsiadami: nowymi, wciąganymi do współpracy przedsiębiorcami. Podobnie postępują we własnej wsi ‘gorzelnik’, ‘sadownik’ i ‘mp’. Pionierzy gminnego kapitalizmu zaczynają monetyzować sławę: gwarantując zobowiązania młodych, raczkujących przedsiębiorców przechwytują część ich zysków ponosząc część ryzyka. To oni emitują dług który jest powszechnie akceptowany, to przez nich przechodzi barter i rozliczenia, to oni de facto rządzą zawartością internetowego zeszytu. Nowi użytkownicy systemu to ‘leśnik’ czyli źródło drewna, ‘tartak’ czyli źródło desek, oraz ‘pszenic’, rolnik dostarczający pszenicy.

 

Po kilku udanych transakcjach w nowym gronie panowie przedsiębiorcy zaczynają rozliczać się bezpośrednio, bez udziału umów escrow. Drewno za łopaty, schabowe za pszenicę, bimber za transport drzew do gorzelni i tak dalej: każdy od każdego czegoś potrzebuje. Jedni mają, inni mają mieć, nowi rozkręcają albo będą rozkręcać produkcję. Firmy stopniowo przechodzą na rozliczenia standardowe: barterem z ewentualnym opóźnieniem notowanym w zeszcie. Tak jest taniej, elastyczniej i szybciej. Przelewają sobie swoje długi, długi osób trzecich, zaliczki i tak dalej. Podczas odwiedzin przewożą sobie nawzajem towary własne, towary obce, prezenty. Dwie wsie i siedem biznesów (mp, sadownik, gorzelnik, bekon, leśnik, tartak, pszenic, tirowiec) oznacza że opisanie stanu gminnych interesów realnie stało się już niemożliwe: już nie widać co, kto, komu, za co i kiedy jest winien. Każdy z przedsiębiorców wie ile ‘ma’, ile ‘ma mieć’ oraz mniej więcej kiedy będzie miał. Będzie miał jak mu się rozmnoży, jak mu urośnie, jak napędzi, jak zetnie, jak wyprodukuje … ale to wiedzą przedsiębiorcy, każdy dla siebie: rozliczenia, towary, zaliczki, stany magazynowe, prezenty, cesje długu, kontrakty, kick-backi. Rozpisanie gdzie kto z interesem stoi zajęło by już teraz wiele stron. Internetowy zeszyt też zresztą stanu interesów jego uczestników nie zna – przez zeszyt przechodzą części transakcji wyrażone zapłatą odroczoną. Dostawy w naturze to znaczy prezenty i rozliczenia w kompensacji całkowitej idą poniżej poziomu radaru, zeszyt ich nie wyłapuje. Do tego część rozliczeń przechodzi przez pośredników więc tak naprawdę nie wiadomo kto z kim i czym naprawdę handluje. Biznes się kręci. Złośliwi twierdzą że pod patronatem dwóch kościołów nie ma bata żeby się nie kręcił.

 

Wkrótce pojawiają się w mikrogospodarce problemy z mocami produkcyjnymi. Wszyscy użytkownicy potrzebują coraz więcej towarów, w system rozliczeniowy powoli wkradają się napięcia. Dostawcy coraz częściej słyszą od zamawiających „ma być na wczoraj”. W sumie zaczyna się robić drogo: raz ora się od świtu do następnego świtu dwa dni później, potem przez trzy dni nie ma w co ręce włożyć. Pojawiają się przestoje, zaczyna siadać jakość poganiana nierealnymi terminami. Gminna gospodarka zaczyna rosnącymi cenami transakcyjnymi wołać o jej uporządkowanie.

 

Elita gospodarcza widzi co się w jej gospodarce dzieje i biznesmenom nie podoba się to co widzą: ani z perspektywy klienta ani z perspektywy dostawcy. Tym razem to ‘gorzelnik’ z ‘sadownikiem’ wychodzą z nowym pomysłem: emitują swoje tokeny i wymieniają się nimi nawzajem. ‘Sadownik’ emituje „5 tfr” i przelewa je na konto ‘gorzelnika’, ‘gorzelnik’ zaś emituje „1.5 hl” bimbru i przelewa je na konto sadownika. Strony umowy umawiają się że zwrócą ten dług w następnym sezonie. W ten sposób w gospodarce doszło do zawarcia pierwszego typowego swapu na kontraktach terminowych, t.z.w. operacji ‘repo’ („sale and repurchase agreement”) w którym towar którego nie ma został wymieniony na inny towar, który również na razie nie istnieje.

Lokalny biznes drapie się w głowę o co chodzi ‘gorzelnikowi’ i ‘sadownikowi’: po co obiecanki wymieniane są na inne obiecanki ? Kręcącemu lody gminnemu towarzystwu transakcja ta zaczyna śmierdzieć wymianą psa za milion na dwa koty po pół miliona sztuka. Bańkę na assetach pompują ‘gorzelnik’ z ‘sadownikiem’ czy jak ? Ale po co ?

Gorzelnik z sadownikiem mając zabezpieczony zbyt i wsad produkcyjny na rok do przodu ruszają na zakupy na poważnie: gorzelnik zamawia cztery nowe destylatory w firmie ‘mp’, sto metrów sześciennych drzewa u leśnika oraz usługę jego przywiezienia z lasu do swojego obejścia u tirowca. Gorzelnik za zakupy płaci miksem: pół zapłaty to prawo ciągnienia przyszłorocznego bimbru, drugie pół to prawo ciągnięnia owoców z sadów sadownika. Ta forma płatności minimalizuje ryzyko systemowe u kontrahentów gorzelnika: wierzyciele nie muszą ufać jednemu biznesmenowi, zapłatą są dwie derywaty. Dostawy gorzelnika zdywersyfikowali swoje ryzyko.

 

Sadownik dokupuje ziemi płacąc za nią podobnie jak gorzelnik, czyli miksem długu własnego oraz długu gorzelnika. Ponadto część zapłaty za ziemię przekazywana jest w bimbrze w momencie zawarcia transakcji. Bimber ten od dawna leżakuje w piwnicy sadownika w oczekiwaniu na tą właśnie transakcję. To pierwszorzędny bimber, z pierwszego rocznika produkcji, dojrzały produkt praktycznie niedostępny już na rynku. Ten bimber pozwala sadownikowi zbić cenę kupowanej ziemi – wiadomo że wróbel w garści jest więcej warty niż gołąb na dachu. Z punktu widzenia sadownika: więcej ziemi – większy sad – więcej plonów. Więcej bimbru w piwnicy. Z punktu widzenia jego partnerów: dostają bimber, dostają prawa ciągnięcia bimbru, dostają prawa ciągnięcia owoców. Trzy różne formy zapłaty, o trzech różnych ryzykach. Ryzyko w sumie jest minimalne a to ma znaczenie podczas negocjowania ceny kupowanej ziemi.

 

Ahaaaaaa … wzdycha reszta gospodarki. A to o to chodzi … skoro wiedzą jaki będą mieli zbyt to wiedzą jak ustawić produkcję. Czyli dzisiaj wiedzą czego będą potrzebować w przyszłości i na kiedy. ‘Sadownik’ i ‘gorzelnik’ zatrudniają u siebie pracowników i zaczynają im wypłacać wypłatę prawami ciągnienia swoich wyrobów, tych których na razie nie mają. Samodzielnie mogą takiego wolumenu zleceń nie ogarnąć. W fazie rosnącej gospodarki im kto szybciej kupuje tym taniej kupuje. Ale żeby taniej kupić trzeba wiedzieć ile i czego będzie się potrzebować. To jeszcze nie jest gospodarka planowa – na razie okazało się że dostawy kontraktowe są tańsze niż dostawy spot, że kontrakty pozwalają stabilizować przychody, rozchody, obciążenie i wyposażenie hali produkcyjnej.

 

Jeśli zaś o innych biznesmenów chodzi: kiedy ‘mp’ zaczyna szukać pracowników do swojego warsztatu okazuje się że wymagania płacowe lokalnych pracowników wzrosły. W sadzie na świeżym powietrzu też jest robota, u gorzelnika zawsze można … świeżo wyciśniętego soku z owoców się napić, oczywiście, zanim sok trafi na fermentację. Wyjście z destylatora jest niestety zbyt dobrze przez szefa pilnowane osobiście, jego mać.

 

‘Mp’ zareagował za późno więc musi zapłacić więcej nowym pracownikom. Czyli zarobi mniej. Albo podzieli się śmietaną z pracownikami albo będzie nowe destylatory, nowe chlewy, nowe łopaty, okucia nowych wozów transportowych dla tirowca i tak dalej po nocach robił własnoręcznie. A będzie miał nowe zlecenia, skoro gospodarka zaczęła planować że urośnie. Czy ‘mp’ ma wybór, skoro ze zleceniami już teraz ledwo co wyrabia ?

 

Sadownik czując pismo nosem buduje na części nowo nabytej ziemi młyn. Chodzi o to że wydajność zboża jako materiału do bimbru jest mnożnikami wyższa niż wydajność owoców co oznacza że pszenic wygryzie sadownika z funkcji dostawcy gorzelni prędzej czy później. Raczej prędzej, wszak ‘tir’ nie wozi za darmo lecz nalicza każdy tonokilometr i ostatnio nawet podniósł ceny bo też z zamówieniami nie wyrabia. Czasy w których pojedyncze skrzynki targało się na plecach pomiędzy obejściami dawno minęły, teraz jednostką w dostaw stał się ilość dostarczonych bądź odebranych wozów towarowych.

 

Jest młyn więc będzie pieczywo, będą ciasta wszak owoce też są. Ale najważniejszym skutkiem powstania młynu będzie wynalazek makaronu. Makaron to dająca się przechowywać latami forma mąki. Widmo śmierci głodowej wsi po jednym sezonie nieudanych zbiorów dzięki makaronowi oraz suszonemu mięsu od ‘bekona’ coraz bardziej się oddala. Młyn staje również gminnym źródłem otrębów, dzięki otrębom świnie bekona będą większe. Więcej będą miały mięsa i więcej tłuszczu.

 

Przy niecałych dziesięciu firmach straciłem ostatecznie możliwość rozrysowania kto, komu, ile i za co jest winien. Każdy z każdym rozlicza się wszystkim co rynek dostarcza: zarówno realnymi towarami jak i obiecankami, zarówno towarami własnymi jak i obcymi. Jakkolwiek nie wiadomo już kto komu dokładnie za co i ile wisi to mimo tego a także dzięki temu w rozliczeniach wzajemnych wykształcają się samoistnie i oddolnie powoli trendy:

– barter jeśli się nie znamy,

– barter częściowo a częściowo na zeszyt jeśli się nie za bardzo znamy albo handlujemy nietypowo dużą ilością towaru,

– całkowicie na zeszyt jeśli się znamy i transakcja jest typowa,

– ewentualnie przepuszczamy rozliczenie albo jego część przez pośrednika jeśli znajdziemy kogoś komu obydwaj ufamy a on zechce przejąć ryzyko transakcyjne w zamian za opłatę. Jeśli z jednej strony musimy zrobić deal a z drugiej strony nie możemy zrobić dealu to szukamy sobie arbitra.

 

Ledwo minigospodarka zaczęła rozwijać się planowo z szeregu wyłamuje się tirowiec. Ponieważ tirowiec podniósł ceny bo nie wyrabiał pojawia się mu konkurencja. Ceny tonokilometra urosły i znowu spadają. Chwilowo: wraz ze zbliżaniem się do granicy możliwości logistycznych obydwu tirowców ceny zaczną ponownie rosnąć. Rynek dojrzeje do trzeciego, czwartego i kolejnych tirowców. Przy stabilnie to znaczy falami rosnącym wolumenie zleceń tirowcy w pewnym momencie powołają swoją własną giełdę i będą sobie nawzajem odstępowali zlecenia aby zminimalizować puste przebiegi. Współpraca pomiędzy konkurentami ? A to niby nie jest kartel ? Ceny frachtu miały rosnąć i spadać, falami, tak jak rośnie ilość zakontraktowanych tonokilometrów w porównaniu do zmiennych zdolności przewozowych. Od pewnego momentu ceny frachtu przestają spadać nawet po pojawieniu się kolejnego tirowca na rynku. Było co prawda dwóch nowych chętnych żeby wozić towary po niższych stawkach niż reszta branży ale nieznani sprawcy otruli im konie.

Gminny biznes zaczyna szumieć bo rachunki logistyków zaczynają śmierdzieć. Coś z tym frachtem trzeba zrobić. Na razie nikt nie robi nic, więc ceny rosną dalej. Do problemu wyceny tonokilometra wrócimy później.

 

‘mp’ zleca leśniczemu rozwinięcie technologii produkcji węgla drzewnego dostarczając mu do lasu metalowe retorty. Zawiązują spółkę. Drewno jest, skóra ze świń też jest. Drewno i skóra to miech, a miech i węgiel drzewny to podstawa aby myśleć o dymarce i kuźni. ‘mp’ dzięki dostępowi do węgla drzewnego uzupełnia portfolio: do przeróbki metalu na zimno dodaje metalurgię.

 

Na rynku pojawia się taka stal jakiej Pan Klient sobie zażyczy. ‘Mp’ dostarcza stali a jeden z jego synów zaczyna produkować z niej i z drewna z tartaku broń. Groty strzał, miecze, okucia tarcz, trebusze, podkowy dla koni (wreszcie pojawia się we wsi kowal a zaraz po nim kawaleria). Gminna rada biznesu powołuje do życia NATO: najazd na jedną wieś jest od tej pory uznawany za najazd na obydwie, mieszkańcy wsi uroczyście obiecują spuścić bęcki każdemu kto podniesie rękę na kogokolwiek z członków paktu obronnego. Nie ma innej możliwości skoro biznesowo i technologicznie patrząc od dawna jedna wieś zależna jest od drugiej a druga od pierwszej. Albo razem przegnają wroga albo mogą się z bogactwem wytwarzanych produktów pożegnać.

 

Pierwszą decyzją rady biznesu jest utwardzenie drogi gruntowej pomiędzy obydwoma wsiami w miejscach które przebiegają we wgłębieniach terenu. Do tej pory wiosną i jesienią transport utykał w sumie średnio na trzy tygodnie z powodu podtopień. Od tej pory droga została podniesiona za pomocą nasypów w miejscach gdzie najdłużej zalegała woda. Utwardzona i sucha droga łączy dwie wsie od tej pory przez cały rok, nawet kiedy nadmiar deszczówki leży na polach.

 

Decyzja obronna czyli konieczność zapewnienia pospolitemu ruszeniu możliwości przemieszczania się pomiędzy wsiami przy każdej pogodzie okazała się zbawieniem dla gospodarki: zużycie wozów transportowych spadło, ceny tonokilometrów spadły, prędkość transportu towarów wzrosła. Koszty gospodarki spadły czyli spadły ceny ale jednocześnie wzrosła jej wydajność czyli ilość dostępnych produktów oraz zyski. Problem cen tonokilometra narzucanych reszcie biznesu przez kartel transportowy przysechł. Chwilowo.

 

Miejscowi zaczynają rozumieć że czas to pieniądz. Wszyscy witają więcej produktów w niższych cenach z zadowoleniem bo taki jest efekt utwardzonej drogi pomiędzy wsiami. Wkrótce okazuje się zaprzęg składający się z parki koni, woźnicy i wozu to już za mało. Brakuje ludzi do kursowania z towarami, brakuje koni. Szczególnie mocno narzekają mp, leśnik i tartak. Dostawy energii oraz towarów masowych (zboże, mąka, drewno, metal) wymagają skokowego zwiększenia możliwości transportowych.

 

Skokowe zwiększenie zdolności transportowych jest niewykonalne. Rynkiem przewozów trzęsie mafia tirowców. Jeden z młodych gniewnych a jednocześnie lekko szalonych to znaczy genialnych przyszłych spadkobierców gorzelnika wpadł na pomysł aby zaprząc pięć wozów jeden za drugim i pociągnąć je w sumie szóstką koni przypiętych do sznura wozów szeregowo i parami. Jego ojciec z pewnym sceptycyzmem mimo wszystko finansuje jego eksperymenty. Pięć wozów, szóstka koni i jeden woźnica to w sumie koszty transportu zmniejszone o czterech woźniców oraz cztery konie. Biorąc pod uwagę strukturę kosztów w logistyce minus osiemdziesiąt procent na kosztach osobowych oraz minus czterdzieści procent na kosztach napędu wozów przy skali rozhulania gminnej gospodarki daje klientom roczne oszczędności, tfu, daje gorzelnikowi juniorowi zyski idące w grube tysiące jeśli nie w miliony nawet. Młody zaraził się ideą i już nie popuści. Ta niewyobrażalna góra kasy do zarobienia …

To brzmi jak pomysł na dobry biznes. Owszem, pomysł działa na prostej drodze, kiedy droga jest dobrze utwardzona. Ale wystarczy jedna koleina albo jeden zakręt i pociąg z pięciu wozów kończy w rowie. Wnioski: musi być naprawdę twardo oraz to droga musi sterować każdym z wozów w zaprzęgu zamiast woźnicy jak do tej pory. Na taki pomysł wpaść mógł tylko świr albo geniusz. Nie żeby była jakaś różnica …

 

 

Systemowy kryzys zaufania.

 

Gorzelnik junior zamknął się w piwniczce ojca i długo z niej nie wychodził. Po czym wymyślił: utwardzamy koleiny, szczególnie na zakrętach. Wozy cały czas muszą być prowadzone: nie lejcami a koleinami właśnie. Funkcję napędu oddzielamy od funkcji kierowania zaprzęgiem. Znowu eksperymentuje z zaprzęgami, znowu klnie. Tarcie kolein na zakrętach jest większe niż moc pociągowa koni. Szeregowy zaprzęg powozów staje na każdym łuku. No nie działa. Zwiększenie ilości koni w zaprzęgu spowoduje że biznes przestanie się spinać bo zrobi się zbyt drogi to znaczy niewystarczająco tańszy od biznesu tirowców żeby można było zawojować rynek.

 

Wreszcie Eureka: nie koleiny, a szyny. Nie z drewna – z metalu. No i szyny muszą być wzajemnie do siebie ścięte stożkiem do środka, tak żeby wóz kołysał swoim środkiem ciężkości pomiędzy lewą a prawą szyną niczym łódź na fali. To szyna prowadzi wóz, woźnica ma tylko pilnować prędkości – kierunku pilnować już nie musi. Większa ładowność i mniejsze opory toczenia oznaczają cztery konie w zaprzęgu zamiast sześciu jak do tej pory. Biznesowo z minus 40% na kosztach energii robi się minus 60% a to oznacza że pierwszy milion młody może zarobić już po trzech latach a nie jak do tej pory planował po pięciu.

Minusem planu jest problem kontrolowania prędkości na spadkach i wydolności zaprzęgu na podjazdach. Opory toczenia w projekcie „zaprzęgi na tory” spadły tak że wzniesienia i spadki torowiska muszą zostać zredukowane a to oznacza dłuższe bo łagodniejsze nasypy niż na drodze. To brzmi drogo. Gorzelnik junior właśnie wymyślił kolej żelazną. Przeliczył biznes i wyszło mu że schodząc z ceną 10% poniżej kosztów własnych tirowców po przejęciu 70% ich ładunków koszty budowy linii kolejowej pomiędzy wsiami zwrócą mu się w dwa lata. A potem albo zjedzie z kosztami tonokilometra jeszcze niżej żeby sobie konkurencji nie wyhodować albo zostanie pierwszym wiejskim milionerem we flaszkach ojcowego bimbru licząc. Ojciec gorzelnik popiera pomysł swojego syna ale reszta gospodarki kręci nosem: gorzelnik wierzy w juniora bo chce w młodego wierzyć, reszta gospodarki takie poronione pomysły uważa za zgubny wpływ produktów ojca. „Młody za dużo przesiaduje u Ciebie w piwnicy” brzmi werdykt rady starszych. „Wyślij go lepiej na detoks”.

 

Gorzelnik przeliczył butelki w swojej piwnicy raz jeszcze i wie już że junior wymyślił kolej żelazną na trzeźwo. Sprawdził po raz kolejny obliczenia: biznes kolejowy juniorowi spina się również od strony kosztów i przychodów. Daje się synowi przekonać, wchodzi w interes. Wykupuje ziemię, zamawia w kuźni u ‘mp’ szyny na kilometry i śruby na kilogramy a u leśnika podkłady na tony. Młody kupuje własną flotę wozów z końmi – przy tym zapotrzebowaniu na transport do budowy linii kolejowej taniej wyjdzie transport ten zorganizować sobie samodzielnie. Ponieważ jednak reszta gminnego biznesu nie wierzy w pomysł z koleją żelazną tym razem gorzelnikowi nikt nie chce sprzedawać na krechę. To znaczy chce, ale płatność odroczona w tym przypadku jest akceptowana po nieakceptowalnych dla gorzelnika stawkach – gorzelnik może kupić materiały potrzebne mu do budowy kolei żelaznej na zeszyt po stawkach które oznaczają że będzie pędził bimber za darmo. To z kolei jest dla gorzelnika nieakceptowalne. Przypomnijmy: cała opowieść rozpoczęła się od tego że gorzelnika suszyło. Gorzelnik rozkręcił biznes aby zaspokoić własne pragnienie. Nie będzie teraz pędził za darmo, dla innych. To nie wchodzi w rachubę. Z drugiej strony patrząc gorzelnik junior na papierze udowodnił że ma pomysł na biznes z gatunku ‘sky is the limit’ a to nieczęsto się w kapitalizmie zdarza. Klan gorzelnika siedzi na biznesie potencjalnie wywracającym stosunki rynkowe w całym powiecie do góry nogami i gorzelnik senior czuje pismo nosem.

 

Po napotkaniu oporu otoczenia gorzelnik bluzga na swoich jego zdaniem mentalnie zacofanych partnerów biznesowych, na te tępe, zakute łby ale czyni to tylko w piwnicy i tylko do lustra. Gorzelnik zostaje zmuszony do opłacenia budowy pierwszej linii kolejowej bimbrem w jego postaci rzeczywistej: kolej to jego fiu-bździu, to jego ryzyko. Jeśli w kolej wierzy to niech ponosi całość ryzyka inwestycyjnego i płaci drożej, bimbrem za towar. Żaden zeszyt, tylko barter. Cztery szyny za flaszkę, dwadzieścia podkładów za kolejną flaszkę, worek śrub, nakrętek i kątowników za trzecią flaszkę. Płać i płacz. Tak jak wcześniej, kiedy ‘mp’ przejmował na siebie ryzyko robienia pierwszego biznesu z ‘bekonem’ budując mu jego pierwszy komercyjny chlew.

 

Wniosek z pierwszego kryzysu zaufania:

rynek kredytuje przedsiębiorców jeśli przedsiębiorcy (zdaniem rynku) postępują przytomnie. Tyle że rynek nie zawsze ma rację. Im o większą innowację chodzi tym bardziej rynek przeważnie nie ma racji bo się na niej nie zna. Innowacje trzeba przeważnie finansować własnymi oszczędnościami. Im lepsza innowacja tym innowator ma bardziej pod górkę.

 

Ponieważ gorzelnik junior dostał fioła na punkcie kolei, ponieważ gorzelnik senior czuje zyski i widzi je na papierze klan gorzelników wchodzi w biznes kolejowy. Gorzelnik i syn wymieniają przyszłą masę spadkową juniora latami gromadzoną w piwnicy seniora na linię kolejową pomiędzy dwoma wsiami. Gorzelnik junior zostaje kolejarzem numer jeden. W rzeczy samej, na rynku gminnych przewozów towarowych zgodnie zresztą z obliczeniami gorzelnika juniora dochodzi wkrótce do rzezi. Kilku tirowców zatrudnia się najemnie u kolejarza numer jeden, będą prowadzić pociągi wozów po jego torach, kilku pozostałych dzieli pomiędzy sobą 30% zleceń przewozów towarów w zakątki gminy do których nie dociera kolej żelazna. Gorzelnik junior pomyślunkiem i własnym spadkiem ryzykując zajumał tirowcom tort z rynku przewozów towarowych, rozbił ich kartel i zostawił im okruszki na trasach na których nie opłaca się mu kłaść torowiska. Jak nietrudno się domyślić resztki kartelu ransportowców dyszą żądzą zemsty.

 

Tyle że gorzelnik junior jest już nie do ruszenia. Jego kontrola nad rynkiem frachtu oznacza że jakikolwiek atak na jego szyny kolejowe uderzy praktycznie we wszystkie gminne biznesy uzależnione od taniego, szybkiego i masowego transportu materiałów i produktów. Biznes gorzelnika juniora nazywanego w międzyczasie po prostu kolejarzem stał się istotny systemowo. Doszło do tego że co młodsi biznesmeni niezorientowani w historii co prawda rozpoznają powszechnie dostępny miejscowy bimber nie łapią już kto to jest gorzelnik i w czym robi. Nazywają go ojcem kolejarza bo kolejarza znają wszyscy.

 

Sława gminnej gospodarki zaczyna promieniować poza gminę i poza powiat. Na przeszpiegach pojawia się Pan Handlarz. Ten handlarz jest jakiś taki podejrzany: on za dużo podróżuje zamiast się zająć produkcją albo usługami na miejscu. Handlarzowi nikt nie ufa, dlatego za próbki towarów na eksport handlarz musi płacić żywym srebrem. Do lokalnej gospodarki trafił wreszcie pieniądz. Stare dziadki są porażone prostotą wynalazku: kompensata całkowita plus fantastyczny stopień kompresji przenoszonej wartości: jedna uncja warta jest tyle ile litr bimbru albo jedna półtusza świni ale waży ułamek wagi towarów i w porównaniu do towarów zajmuje miejsca tyle co nic. Wprost do zwykłej kieszeni w spodniach się mieści. No i się nie psuje a i podzielić się da. Rewelacja. To już nie jest minigospodarka. Pieniądz przekształcił ją w gospodarkę.

Handlarz nabywa próbki miejscowych towarów, płaci srebrem i znika. Wraca i bierze więcej. Dużo więcej. Dużo więcej towarów oznacza dużo więcej srebra w obiegu. Miejscowe kobiety są wniebowzięte, wreszcie po obejściach zaczynają pojawiać się lustra i nie trzeba za każdym razem pochylać się już nad strumykiem. Pojawiają się oszczędności mierzone wysokością stosów srebrnych monet.

 

Za trzecim razem handlarz któremu miejscowi w międzyczasie zaczęli ufać pojawia się z wozem wyładowanym winem, piwem, jedwabiem oraz koralikami. Nie mógł lepiej trafić. Ustawiają się do niego kolejki kobiet. Kiedy biznes siedzi pochowany po garażach jego kobiety wydają całe srebro i na dodatek zawartość piwnic na jedwab, koraliki, wino i piwo. Handlarz znika zanim miejscowy biznes odtrąbi fajrant i wróci do domów, on z doświadczenia wie że teraz przez jakiś czas lepiej się tu nie pojawiać.

 

Handlarz ma rację. Po oskubaniu miejscowej gospodarki z zapasów towarów i srebra wiele białogłów nie wychyla się z obejść przez kilka kolejnych dni. Wstyd. Niech się najpierw siniaki zagoją.

Ale handlarz wiedział co robi. Dlatego piwo sprzedawał kobietom bardzo tanio. O ile koraliki wylądowały w wychodkach, o ile na wino klienci przyzwyczajeni do wyrobów gorzelnika kręcili w większości nosami, o ile jedwab poszedł w napadzie wściekłości do pieca o tyle piwo przypadło mieszkańcom do gustu.

 

Kiedy siniaki u kobiet się zagoiły a trawa ostatni deal porosła handlarz pojawił się w gminie ponownie, tym razem profilaktycznie bez towarów. Na negocjacje. Synowie miejscowych biznesmenów co prawda spuścili handlarzowi oklep na dzień dobry ale mając w pamięci smak importowanego piwa był to raczej oklep pro forma: nic mu nie połamali. Dziadkowie usiedli do stołu i ustalili z handlarzem reguły gry. Handlarz ma prawo pojawiać się w gminie raz w tygodniu: w sobotę. Handlować może tylko na wyznaczonym placu i tylko od dziesiątej do szesnastej. Z drugiej strony na plac wstęp mają tylko przytomni to znaczy aktywni członkowie miejscowej gospodarki: producenci i usługodawcy. Ich kobiety też, ale pod warunkiem że kobiety będą robić zakupy w asyście pełnoletnich męskich członków ich rodów. Handlarz został obłożony zakazem przyjmowania wynagrodzenia od kobiet oraz zakazem dokonywania transakcji poza terenem placu. Handlarz poinformowany został również że w razie złamania miejscowego kodeksu handlowego (który przy okazji właśnie został sformułowany po raz pierwszy oficjalnie – wcześniej nie było potrzeby jego tworzenia) nieznani sprawcy nałożą na niego sankcje przy których dzisiejszy oklep wyda mu się tajskim masażem w zamtuzie. Miejscowa młodzież jest przyzwyczajona do wydzielania oklepu o czym handlarz zapewne na ślady na jego facjacie patrząc dopiero co miał okazję się przekonać. Dziadki oświadczają mu że dostał oklep w ramach darmowej demonstracji lokalnych zdolności klepania. W ramach NATO lokalni specjaliści trenują regularnie a jak się nieznani sprawcy przyłożą do roboty to pan handlarz może oklepu spuszczonego mu w wersji „na poważnie” nie przeżyć. Handlarz ma prawo przystąpić do internetowego gminnego zeszytu regulującego rozliczenia w barterze opóźnionym ale bez prawa emisji własnych kwitów magazynowych: przecież on nie ma nawet własnego magazynu. A przynajmniej handlarz nie ma go tu, w lokalnej gospodarce, na lokalnej ziemi, pilnowanego przez lokalnych sąsiadów, z własną rodziną pana handlarza w roli zakładników żyjącą pomiędzy miejscowymi. Dlatego ma płacić srebrem za prawa ciągnienia towaru z magazynów miejscowych producentów z góry a potem odbierać z ich magazynów towary wedle zapotrzebowania własnych zamiejscowych klientów. Żyje ze spinania lokalnych biznesów to niech je spina ale na własne ryzyko.

 

Handlarz zaakceptował reguły gry znane mu z innych powiatów i ściągnął na bazar kolegów robiących w innych towarach (jedwabie, zegarki, porcelana, siarka, saletra, chmiel, ropa naftowa i tak dalej). Handlarze dostarczyli do gminy wszystko co da się sprzedać a nie da się na miejscu wyprodukować.

 

Bazar przekształcił lokalną gospodarkę w całkowicie rozwiniętą gospodarkę. Nadwyżki z produkcji miejscowej zaczęły znikać za horyzontem, zza horyzontu zaczęły płynąć nieznane lokalnie towary wykonane z nieznanych materiałów niedostępnych na miejscu. Zegarki na ten przykład pozwoliły wprowadzić do gospodarki pojęcie Uniwersalnego Czasu Powiatowego, czyli wreszcie jednoznacznie ustalić kiedy pociąg odejdzie ze stacji początkowej oraz kiedy dotrze na stację docelową.

 

Internetowy system rozliczeniowy również posiada elektroniczną wersję bazaru. Już teraz. Nie ma powodu aby czekać na lament obitych białogłów. Na bazarze można zamieszczać oferty typu ‘poszukuję’ jak i oferty ‘mam do sprzedania’. Wadą jest brak możliwości pomacania towaru przed transakcją. Przez internet niestety się nie da. Ale wystawić towar i usługi na sprzedaż można, można szukać towaru i usług już teraz. Działa.

 

 

Kwestia „pieniądza”:

Pieniądz jako taki umożliwił lokalnej gminnej gospodarce tworzenie oszczędności ale również doprowadził do zaostrzenia konkurencji i przyspieszenia rozwoju technicznego. Otóż: wcześniej w tej części opowieści gorzelnik junior miał duże problemy z rozwojem kolei żelaznej. Tak już czasami jest że przełomowe pomysły doceniane są dopiero przez potomnych. Pieniądz umożliwia finansowanie badań i rozwoju bez proszenia się o kredyt, bez konieczności tłumaczenia się na co konkretny towar jest potrzebny. Kupujący kiedy płaci pieniądzem jest wolny. „Bierz zapłatę dostawco i dawaj towar, to moja sprawa na co mi on”. Pieniądz czyli oszczędności dają wolność robienia tego czego sąsiedzi nie zrozumieją dopóki nie poczują efektów działania wynalazków na własnej skórze. A wtedy może już być za późno na ich reakcję. Zanim w gminie pojawiło się srebro pieniądzem wczesnej generacji był bimber czy inne towary (wysoka gęstość przenoszonej wartości w możliwie małej objętości, trwałe, łatwo podzielne) ale dopiero srebro ze względu na jego stałą ilość w obrocie, zależną wprost proporcjonalnie od ilości pracy włożonej w wytwarzanie towarów wystarczająco dobrych aby handlarz chciał płacić za nie srebrem stało się uniwersalną miarą wartości. Doszło do przebiegunowania w gospodarce: do tej pory wartość towarów i usług wyrażano w innych towarach i usługach czyli mniej lub bardziej barterem, teraz wartość towarów zaczęto mierzyć wspólną miarą: wagą srebra. Gospodarka wzbogaciła się o wspólny mianownik i fundament: srebro.

 

Biznesy z gatunku „nieprzytomnych”:

Okazało się że te nieprzytomne biznesy są nieprzytomne tak długo aż ich właściciele zaczną na nich zarabiać. Wszak to rynek decyduje czego potrzebuje. Rada starszych, bank centralny czy inny centralny komitet nie zawsze muszą mieć rację. Ale żeby pójść pod prąd zachowawczego rynku trzeba mieć pieniądze, jaja i zakuty łeb przekonany o własnej racji.

 

Sprawa ostatnia: bank run.

 

Lokalna gospodarka rozlicza się w kompensacji całkowitej (barter albo transakcje srebrem) oraz transakcjach z płatnością odroczoną, to znaczy w barterze podpartym zeszytem.

 

Co do płatności odroczonych: bank run jest sytuacją w której nieprzytomny biznesmen wydrukował i puścił w obieg więcej praw ciągnienia z własnego magazynu niż towarów których w tym magazynie ma bądź też ma mieć.

 

Tyle że aby przedsiębiorca stał się przedsiębiorcą musi udowodnić że jest przytomny albo znaleźć przytomnych żyrantów, inaczej nikt nie dostarczy mu produktów na zeszyt, pod zastaw obiecanek. Ze względu na kontrolę sprawowaną przez sieć społeczną jego klientów i kontrahentów („my wiemy do której szkoły chodzą Twoje dzieci”) bank run jest mało prawdopodobny wśród społeczności lokalnej.

System rozliczeniowy.

Koszt doprowadzenia do bank-runu w internetowym zeszycie prowadzącym barterowe rozliczenia jest wysoki: najpierw trzeba partnerom udowodnić że jest się przytomnym, żeby dopuścili do stolika, aby potem zachować się nieprzytomnie podejmując ryzyko że nikt nie będzie chciał robić interesów po urządzeniu kontrahentom „room left”. Aby ryzyko to zminimalizować należy jak najczęściej żądać dostaw trzymając dług jak najkrócej, w jak najmniejszej ilości. System internetowych rozliczeń wzajemnych nie chroni przed bank runem. Każdy emitent praw ciągnienia z własnego magazynu sam ustala ilość towarów na magazynie i ilość kwitów własnej produkcji w obiegu. To on balansuje na linie, na własne ryzyko. Dlatego jest to system rozliczeniowy a nie oszczędnościowy.

 

Bank run jest możliwy zarówno w gospodarce opartej o zeszyt analogowy jak i cyfrowy. Zabezpieczeniem przed bank runem jest oddzielenie funkcji systemu rozliczeniowego od systemu oszczędnościowego. Rozliczenia bieżące dotyczące materiałów, usług i produkcji optymalnie jest tworzyć, rozliczać i realizować na bieżąco. Oszczędzanie w formie kwitów czyli w formie praw ciągnienia bimbru z piwniczki gorzelnika to nie jest oszczędzanie: gorzelnikowi piorun może chatę spalić a straż pożarna zalać wodą piwniczkę w ramach akcji gaśniczej: to raczej jest tankowanie obcego ryzyka.

 

System oszczędnościowy.

Oszczędzanie to samodzielne magazynowanie bimbru we własnej piwniczce, to zasysanie z rynku i odkładanie kolejnych srebrnych monet, to magazynowanie makaronu oraz suszenie szynek i ich składanie w warstwach przełożonych solą w beczkach.

Dług niekoniecznie musi zostać spłacony – normalnie jest spłacany bo rodzice przeważnie kochają własne dzieci ale czasami na rynku może wylądować czarny łabędź i produkcję może szlag trafić. Wtedy albo sięga się po zapasy albo idzie kraść albo żebrać pod kościół. Albo pakuje się manatki i rusza na poszukiwanie nowej ojczyzny.

 

 

Epilog.

Epilogiem opowieści w trzech częściach jest konstatacja że gospodarka to suma wyniku pracowitości i inteligencji jej uczestników. To społeczność plus zajęty przez nią kawałek planety plus efekty planety przekształcania przez lokalsów. Stan gospodarki zależy przede wszystkim od ochoty autorów gospodarki czyli przedsiębiorców do zarabiania. Gospodarkę można rozwinąć tylko od środka, tylko opierając się o miejscową ludność. Za to zniszczyć gospodarkę można zarówno od wewnątrz na przykład podatkami jak i od zewnątrz, na przykład inwazją czy innymi sankcjami. Można ją również zniszczyć dodrukiem waluty. Ale aby niszczenie gospodarki dodrukiem było możliwe najpierw trzeba zmusić biznes do rozliczania się jedynie słuszną walutą.

 

Szybkość rozwoju gospodarki i szybkość wytwarzania przez nią bogactwa zależy od materiałów i źródeł energii dostępnej na miejscu oraz od struktury społecznej: silna społeczność lokalna tworząc rynek na swoje podobieństwo i własne potrzeby potrafi zawojować świat. Przykładem są losy klanów Thyssenów, Kruppów, Boschów, Siemensów, Dasslerów czy Daimlerów, innym przykładem są losy francuskojęzycznych szwajcarskich klanów producentów zegarków. Tak samo rozwijali swój biznes północni Włosi, w klanach jednocześnie współpracujących i konkurujących ze sobą lokalnie. Breda i Bombassei („Brembo”), Agnelli, Lamborghini, Ferrari, Versace, bracia Prada i tysiące innych. Identycznie sprawa wygląda w Szwecji – tam również garaże rozwijały się lokalnie zanim poczuły się wystarczająco mocne aby wypączkować w świat. Produktami szwedzkich garaży są myśliwce czy niewidzialne dla radarów okręty wojenne albo zrobotyzowana artyleria polowa w której człowiek zredukowany został do roli kierowcy. Bardzo ciekawy jest przypadek ABB: Szwedzi ze Szwajcarami porównali swoje hale produkcyjne i wyszło im że robią to samo i że nie opłaca im się konkurować, więcej zarobią jeśli stworzą kartel.

 

Aby tym lokalnym sitwom pomóc wystarczy im nie przeszkadzać. Same wytworzą sobie to co im potrzeba produkując bogactwo, oszczędności i popyt na pracę najemną. Same się wyregulują. Powyższe twierdzenie dotyczy również systemu rozliczeniowego.