Mainstream

Edukacyjny kolaps boomerstwa

Boomerstwo z wielkim sukcesem przez kilka dekad cięło koszty. Aż ucięło sobie sukces. Bardzo łatwo to zaobserwować po tym, że nie chcą konsumować tego co sami stworzyli/ A na boomerów zwalamy właśnie, ponieważ oni są pierwszym pokoleniem, które nie musiało w wielkiej masie strugać całej struktury socjoekonomicznej od zera (i może dlatego im nie wyszło), a korzystali z gotowych zabawek jako mianowańcy dla już działającego urządzenia. I zaczęli przy nim majstrować na bazie swoich marzeń o tym co to urządzenie powinno wytwarzać bez spostrzeżeń na temat tego co tam rzeczywiście jest na wyjściu. A jeśli masz inne oczekiwania wobec rezultatu niż osiągnięty to wada leży po stronie oczekiwań, a nie rezultatu. I nie ma tu żadnej prawdy leżącej po środku – prawda leży tam gdzie leży i ma wartość binarną. Detekcja nastąpiła albo nie.

Dla zainteresowanych pominięciem grafomańskiego bełkotu można od razu przejść do bełkotliwych wniosków oznaczonych #do brzegu!

Rozbierzemy aparat wytwórczy od góry i wyniknie nam tam przyczyna dla której zarzut postawiłem boomerom właśnie. Odbyłem stosunek z szerokim spektrum ludzkiej działalności i znam pokolenia preboomerskie w dość istotnych dla pomiaru krainach gdzie “wzorcowy model życia szybkiego świata” udał się tak wyjątkowo, że zaczęto go powielać. Wszelkie wynalazki jakie kojarzą się Wam z yankee dream były wdrażane na obszarze królestwa Oresundu jeszcze w XIX wieku. Może to niektórych zdziwić, ale katalogi z kartkami do zamawiania towarów, gazety rozrzucane przez młodzież pod drzwi, domki z niskimi płotkami wokół skromnych trawników i malowane na biało liche domki to nie był jankeski wynalazek. To przywieźli imigranci ze wskazanej okolicy do kraju podzielonego na obszary farmerskie (agrarne) i przemysłowe w patologicznym, pruskim stylu. Ten zastrzyk stylu życia i organizacji socjoekonomicznej gdzie mały warsztat dystrybuuje katalog produktów i dopiero na zamówienie produkty z magazynu, zaznaczmy że produkty sygnowane kto je popełnił, zmienił gradację urbanistyczną jaka była w pruskim modelu – dodał właśnie te domki z płotkami, skrzynką na listy i trawnikiem przed domem jako wyznacznikiem sukcesu, pozycjonowania rzemieślnika w klasie średniej i wyznaczył standard dla celu do osiągnięcia przez większość populacji. Celu nie do zrealizowania w istotnej liczbie dla populacji miejskiej, ale na peaku nisko wiszących zasobów jankesi zrobili co mogli, a pozostali też sobie nie żałowali.

Na górze aparatu wytwórczego są przedsiębiorstwa. To one organizują życie socjoekonomiczne ludności, decydują o podaży (tym co można kupić) i wyznaczają zapotrzebowanie na ludność o określonych parametrach jaką ma wypluć system edukacyjny. Właśnie dlatego w szkołach przyjęto model pruski pracy na dzwonek, dyktatu belfra i pozostałe racjonalizacje pasujące do modelu wytwórczego bez białych domków. Czyli korzystaliśmy z urządzenia wypluwającego populację wielkich zakładów przemysłowych produkcji masowej, kłując w oczy możliwością osiągnięcia statusu występującego przy zupełnie innym, wręcz wieśniackim sposobie produkcji rzemieślniczej. Jakoś nie padło w publicznej debacie pytanie o dowód przystawalności tych dwóch modeli. Nie padło ono nigdy gdyż żadna ze stron nie ma interesu w ujawnieniu nieprzystawalności tych modeli co jest dla obu stron bardzo korzystne. Te dwie strony to przemysł masowy i rzemieślniczy. To są dwie zupełnie różne struktury społeczne, które wyśmienicie ze sobą kooperują uzupełniając wzajemne braki. Ale nie ma absolutnie żadnej możliwości aby uzupełniały braki własne. W rezultacie z pruskiego modelu edukacji trafienie na wyższe stanowiska strony podażowej dla produktów końcowych nie jest wykonalne w żadnym zadowalającym czasie przy realizacji równoległych celów społecznych właściwych dla wieku awansującego prusaka (będę go złośliwie mylił dalej z karaluchem). Aby się wyzłośliwiać nie tylko na karaluchy drugą stronę wieśniacką też trzeba jakoś podsumować, a niech sobie będą myszy polne. One co prawda są polne, ale to myszy, a myszy i ich kuzyni radzą sobie z labiryntami – takie najwidoczniej mają hobby, a może środowisko życia na styku pola i domostwa kiedy nadchodzi zima.

Jak dotąd znalazłem tylko jedną krainę gdzie pytanie “to jak wytwarzać tych przedsiębiorców?” postawiono, zbadano w istotnej próbie i uzyskano odpowiedź “jesteśmy w… i trzeba zacząć się urządzać”. Tą krainą jest RFN i dobrze że wszyscy zainteresowali tłumaczyli te badania na anielski bo od ponad dekady nie używałem nazistowskiego i ledwo wyrazy w tym języku jeszcze poznaję. Pogrzebałem nieco na dysku, ale nie mogę tych dokumentów znaleźć, część tych opracowań znajdziecie tutaj:

https://timss.bc.edu/isc/publications.html

I z bibliografii możecie sobie odszukać jakie inne rezultaty uzyskane tu czy tam, ponieważ nawet akademicy zauważyli, że testy są nazbyt syntetyczne, grupa docelowa niedostępna (i nieliczna), a do tego rozrzut pomiędzy krainami zależny od poziomu przemysłowego i oczekiwanych podaży na wyjściu. Skupmy się jednak na tym co boli nas, a nie Vietnamczyków.

Krainy, które z 2WW wyszły dysponując niezdemolowanym aparatem produkcyjnym miały funkcjonujące przedsiębiorstwa (i korporacje w jakie przedsiębiorcy się łączyli) już przechodzące na sterowanie kapitałowe aby wykrzesać konkurencję po innych wskaźnikach niż wyłącznie jakość (potrzebny był też wolumen). Z popytowego punktu widzenia po wojnie wolumen jest istotny, gdyż wojowanie na terenach uprzemysłowionych okazało się stratą netto dla zwycięzców. Tylko że przedsiębiorcy się nie klonują, nie powstają przez podział i przedsiębiorstwa nie bardzo chcą powstawać bez przedsiębiorców. Potencjał przemysłowy pozwalał na duplikowanie pewnych środków trwałych zwiększających wolumen podaży, ale aparat społeczny nie wytwarzał mocy korelującej kwalifikowanej do operowania tą materią. Pewnym lekarstwem na problem jest możliwość kredytowania środków produkcji przy lichej konsumpcji (z braku podaży konsumpcyjnej) pozwalająca na duplikowanie liczby stanowisk pracy (kopiuj wklej) do już funkcjonujących przedsiębiorstw, które zasiedla się karaluchem i uzyskuje produkcję masową. Sprawdza się to wyśmienicie przy już opracowanej dokumentacji, procedurach i mocy korelującej pracowników na poszczególnych szczeblach ogarniania bałaganu, ale. Zawsze są jakieś Ale i Boby. Aparat wytwórczy wielkoskalowy (czyli huty, kopalnie, elektrownie) nie zawsze da się zwielokrotnić poprzez dostawienie jeszcze jednej hali obok, a bez tego wsadu cała reszta rzemiosła nie może zostać uprzemysłowiona. Kopalnia wymaga takiego głupiego detalu jak złoża, a przypadkiem one są tam gdzie są pod takimi zwałami skał jakie są i takimi przygodami jakie nas w tych skałach (od strony technologicznej) czekają. Trzeba więc sklonować całą kopalnie z warunkiem koniecznym posiadania złóż, a to oznacza dla nowego terenu w zasadzie nową uczelnię techniczną rozwiązującą głownie problem lokalny. Elektrownię co prawda można wzbogacić o nowe bloki, ale nie każdą – na przykład hydroelektrownia wynika z ukształtowania terenu, a każda inna wymaga środka chłodzącego, który tak samo wynika z ukształtowania terenu. Można na pałę stawiać siłownie jądrowe tam gdzie jest chłodzenie tak jak zrobiono to w Mołdawii za Sovietu, ale czasem wynika tektonika tak jak tam (i nie tylko tam) właśnie. Prądu nie da się w sposób zasadny ekonomicznie przesyłać na dowolnie duże odległości. Z czego wynika że huty nie mogą sobie stać gdzie popadnie, a dostawianie kolejnych hal jest ograniczone wydolnością transportu z kopalń i odległością od elektrowni. Elektrownie na paliwa kopalne też są ograniczone transmisją z kopalń, a rury z gazem jakkolwiek mające większy zasięg niż tory z węglem też okazały się ostatnio problemem socjoekonomicznym bo się ciężko dogadać co za ten gaz ma wracać kiedy rozwój na ten magiczny kredyt wskazany wcześniej trzeba spłacać (i przypadkowo podażą, a nie obiecankami). To samo dotyczy odlewni, stalowni etc.

Żeby więc mniejsza struktura, taka jak produkcja maszyn (powiedzmy że stocznia przy kopalni to mała struktura, a produkcja wozideł i maszyn wydobywczych do kopalń to wręcz garaż) mogła funkcjonować musi mieć dostarczony wsad. Czyli ten minerał przepuszczony przez hutę, stalownię etc aby było z czego robić taką kadrą jaka jest. I tutaj akurat udało się to zintegrować w konwencji kadra jest taka jaka ma być do takiego łańcucha dostaw jaki mamy. Czyli kadra techniczna na produkcji maszyn nie musi sobie zawracać głowy procesem wytwarzania wsadu, gdyż właściwej jakości wsad jest dosyłany “ze sklepu”. Możliwa jest specjalizacja i skupienie na swojej części roboty o oczekiwanej jakości. Bob (może być Ale, Ala też dobra) do momentu kiedy ktoś nie wpadnie na jakieś innowacje “zróbmy to inaczej” i podnosi słuchawkę do huty stalowni, że chce inny materiał, albo w produkcji obrabiarek do odlewni (tam się korpus dłubie), żeby mu w tyglu innego materiału namieszać i innym procesem to przetworzyć. Aby tę słuchawkę podnieść i wyrazić oczekiwania trzeba mieć kompetencje w tych procesach i cała koncepcja specjalizacji w łeb bierze z typem niekompetentnym nikt tam nie będzie rozmawiał. Wszak są to procesy wielkoskalowe i nie będzie żadnej zmiany bez powodu popchniętego ekonomicznie gdyż na to co się robi jest popyt, a na to co się komuś uwidziało jeszcze nie wiadomo czy jest. Dlatego istnieje cała ta przemysłowa drobnica hut specjalistycznych (pod narzędziówkę, pod zbrojeniówkę, pod aeroszpejs) specjalistycznych stalowni (gdzie wolno się czepiać o grubość, ciągliwość, sprężystość, krzywizny i naprężenia) oraz specjalistycznych hartowni (gdzie wolno sobie nazmyślać niestandardowe procesy schładzania, kąpania i podgrzewania) ale pod warunkiem, że dżentelmeni nie muszą rozmawiać o marności (czyli zasilanie kapitałowe innowatorów jest gwarantowane solidnym przemysłem z podażą). Działy badawcze, rozwojowe, prototypownie i inne takie wynalazki są więc marginesem dużego przemysłu, który trzaska standard i dopiero po wielu iteracjach nowinek, kiedy kompetentni ludzie ocenią że to działa, a liczykrupy ocenią że to ma ekonomiczny sens dochodzi do wdrożeń w jakiś odrobinę większych skalach. I o ile koncentracja mocy korelującej w tym brudzie za paznokciem dużego przemysłu pozwala na takie zabawy małoskalowe, o tyle oczekiwanie upowszechnione wskazuje na to, że powinni to robić wszyscy. Jakby mogli to by robili. Skoro nie robią to najwidoczniej oczekiwanie jest wadliwe.

To wróćmy do tego boomera. Aby go sponiewierać.

Pokolenie przed boomerami potrzebowało aby ktoś przejął funkcjonujący ustrój podażowy złożony z przedsiębiorstw. Boomerów wykształcono w administrowaniu już funkcjonującymi przedsiębiorstwami i wstawiono na stołki aby dalej działało tak jak działa. Tyle że w tym samym pokoleniu trafiło się nieco ludzi przedsiębiorczych i niekoniecznie dostali do łapy duże przedsiębiorstwa. Bo dużych jest mało, a małych dużo. I część tych ludzi ogarniała z domu prowadzone procesy, a do tego miała kilka kreatywnych pomysłów, które ze względu na małą skalę przedsiębiorstwa, poziom kompetencji oraz olbrzymią elastyczność MiŚia mogła sobie realizować te no… innowacje^^

To pokolenie przedsiębiorców (część jeszcze preboomerskich) zaczęło na marginesie dużych przedsiębiorstw już zorganizowanych w korporacje (i czających się na organizowanie łańcuchów branżowych po kontynentach, a nawet globalnie) mnożnikami zwiększać produktywność swojej części roboty korzystając z dostępu do infrastruktury jaką duzi wytworzyli aby wszystkim było wygodnie, a więc mając nadwyżki podażowe zasobów (i energii) jakie z punktu widzenia MiŚiów były nieskończone (były wystarczająco duże aby takimi być) oraz rosły. Ze względu na system rozliczeń zgarniali oni kapitał z rynku dużych wcale nie informując że nagle przyspieszyli produkcję o dwa rzędy wielkości (czasem trzy) korzystając ze sprytnego wykorzystania tego samego prądu, paliwa i materiału jaki był u dużych rozkurzem. Tymczasem duzi błyskawicznie tonęli w kredytowaniu na potrzeby duplikacji przedsiębiorstw. Część tych MiŚiów oczywiście wchodziła w koncepcję dostawiania kolejnego klona na kredyt i włączenia w system korpory przez wykupienie (nawet jeśli kredytem), część tylko sprzedawała przedsiębiorstwo pozwalając wstawić tam boomera, który nie potrafił go stworzyć i rozpoczynając tworzenie kolejnego, a część wcale nie chciała rosnąć zasiedlając nisze specjalistyczne i dbając aby im się tam korposzczury nie zalęgły.

Nieogarnięci boomersi nie będąc w stanie kredytować się tak bez końca stworzyli więc cały system zapór formalnych, kapitałowych, dozoru i certyfikacji aby im nikt nie stawiał tych garaży jak popadnie i nie konkurował. Metody zwalczania sprowadzały się do inspekcji przestrzegania praw człowieków pracujących, kontroli zbiorników pękających, obsługi urządzeń dźwigających, prowadzenia bzdurnych, zupełnie zbędnych buchalterii, segregacji śmieci, dbania o motylki, niehałasowania i ostatnio nawet dowcipnie wylobbowali że liczba murzynów oraz grubych bab na stanowisku musi być uwzględniona aby był parapet (czy parytet, czy co oni sobie tam za wyraz stworzyli do nazwania nowego absurdu). Sprowadzili więc konkurencję o ograniczenie zużycia zasobów (w której nie mieli szans) do zabawy w spełnianie wymogów formalnych (które sami stawiali lobbystami) na koszt wykonawcy (aparatu przemocy). MiŚie jako lud spolegliwy niechętny walce na to wszystko się zgodził, ale… do pracy przyszedł Bob.

Bob spełnia wszelkie wymagania formalne na swoje stanowisko. Ma pochodzenie, kolorek, ślad po pasku na świadectwie i tylko jak przychodzi deadline i trzeba dać klientowi sprawny produkt to pojawia się issue. Mamy więc korporacyjnych dyrektorów przedsiębiorstw niepotrafiących przedsiębiorstwa stworzyć, odtworzyć, ani zrestrukturyzować aby się kopać z rynkiem. I nie ma zupełnie żadnego znaczenia czy weźmiemy ustrój po politycznej czy kapitałowej stronie przydzielania stanowisk. Bo to nie mianowanie determinuje zdolność podażową, tylko zdolność dostarczenia produktów determinuje czy wolno zużywać zasoby. A zasobem o zużyciu którego w ostateczności decyduje każdy indywidualnie poddając wszelkie aspekty tego zużycia ocenie jest zużywanie samego siebie. Zużycie na cele zarówno edukacyjne jak i wysiłkowe w późniejszej tyrce. No i chcielibyśmy z tej podaży jaką zapewniamy korzystać. Kłopocik zaczyna się w tym właśnie punkcie, kiedy bierzemy udział w organizacji socjoekonomicznej, która z przyczyn za chwilę istotnych nas niesatysfakcjonujące.

Możemy być nieusatysfakcjonowani gdyż z wytwarzanej podaży jesteśmy okradani – różne ustroje realizują to różnymi sztuczkami, ale generalnie jest wytwarzane coś potrzebnego i na końcu nam to zabierają nie chcąc oddać. To nie do końca musi być problemem jeśli wytwarzamy dobro niezdatne do użytku indywidualnego takie jak instalacją przemysłowa w postaci elektrowni, kopalni, huty czy z nieprzemysłowych stadion. No ale jak mamy później dostęp do prądu, ogrzewania i możemy na stadionie obejrzeć zmagania naszych z nplem to niech sobie tak będzie. To jeszcze ludzie potrafią ścierpieć. Taka robota ma jakiś sens.

Możemy być nieusatysfakcjonowani, ponieważ mimo zapewnienia podaży i uzyskania do niej dostępu (choćby przez system finansowy niezależnie jak tam jesteśmy okradani) traktowani jesteśmy jak psy nie mając zdolności decyzyjnej co, z czego i po kiego wytwarzamy. Dopóki system finansowy działa to da się tę podległość w jakiś granicach ścierpieć i wytwarzać zbędne pudła z blachy wyposażone w środek rażenia czy inne latadło do gnębienia npla. Taki zmilitaryzowany model społeczny nieszczególnie jest dla homosapka wadliwy. Oczywiście nie dla każdego, poetów, pisarzy i malarzy ciężko tak wziąć w karby bo przestają malować, ale architektów już na przykład można, a rzeźbiarzy to nawet z sukcesem.

Możemy być nieusatysfakcjonowani, ponieważ nie uzyskujemy podaży (gdyż praca nie na tym się opiera), ale jesteśmy odbiorcami powszechnego poklepywania po plecach. W takim reżimie funkcjonują pielęgniarki, lekarze, strażacy czy naukowcy. Większość z nich jest tam z powołania, bo płace są pod psem, ale nie dlatego wybrali sobie taki zawód – cieszy ich powszechne poklepywanie po plecach. Czyli cierpią i robią.

Możemy być nieusatysfakcjonowani, ponieważ zajmujemy się bezsensownym (niepodażowym działaniem zużywającym zasoby), ale jakoś koi nas rozrachunek ekonomiczny i nawet niech ta cała produkcja będzie nikomu niepotrzebna (jak zwroty amazona czy porosłe krzakami skorupy czołgów na wojnę do której nie doszło) – płacą. Równoważnym rozwiązaniem jest gpraca biurwy, gdzie płacą mało, ale można kogoś nękać swoimi urojeniami.

Kłopoty zaczynają się gdy coraz większa część populacji zdobywa kwalifikacje w trzecim i czwartym z omawianych rozwiązań. Bo z pierwszego udaje się uciec w działalność po godzinach z materiałow zdobytych metodami operacyjnymi gdyż istnieje podaż tychże więc jest z czego sprywatyzować wsad i zasilanie, a w garażu zrobić sobie co tam nam się wymarzyło. A kwalifikacje do trójki i czwórki dużo łatwiej zdobyć niż do jedynki i dwójki gdyż nie podlegają one ocenie zasobami. Dopóki system ekonomiczny pozwala na utrzymanie podaży z jedynki i dwójki marginalna trójka i czwórka mogą sobie funkcjonować. Ale kiedy podaży brakuje na ukontentowanie wszystkich zaczynami mieć issue. O taki właśnie jak dzisiaj.

Postawmy sobie taką kwestię – czy z rozkładu normalnego wynika wprost, że bezrobocie powinno wynosić ponad 60% i nie stanowić żadnego problemu socjoekonomicznego?

Ależ owszem! Tak to zawsze funkcjonowało. Większość populacji pozostaje w stosunkach służebnych czy to indywidualnie czy zbiorowo nie zapewniając żadnej podaży, a jedynie dostarczając mocy do podtrzymania organizmu. Przecież to od samic wymagamy aby uzupełniać straty liczebne bo z samcami ten numer nie przechodzi i trzeba być ostatnim skandynawskim socjalistą żeby ciężarna posłać do pracy choćby i biurowej. I nikomu to nigdy nie przeszkadzało. Tak samo ktoś nam musi sprzątać (choćby i ulice), wywozić śmieci, leczyć, pilnować porządku i podawać kubek z zawartością. Żadne z tych zadań nie daje podaży netto jeśli chodzi o prąd w ścianie i drewno z tartaku, ale nigdy to nikomu nie przeszkadzało. To jest potrzebne.

Kłopot się zaczął od wzbudzenia powszechnych nastrojów iż trzeba realizować jakieś wyższe cele. No to skoro nie takie jakie ktoś ma kwalifikacje to najwidoczniej inne. Czyli takie do jakich kwalifikacji nie ma. A skoro nie ma to musi je zdobyć. Komuna stworzyła całe pokolenie strony podażowej do roboty za bezdurno. Wykształcono całą masę technicznych (również na poziomie zawodowym), którzy kontentowali stronę podażową, a ze względu na powszechność tych kwalifikacji po przejściu na model gospodarki szybkorynkowej ich zarobki wcale nie wzrosły ze względu na powszechność. Lepszego sygnału dla kolejnego pokolenia z kategorii “patrz na tatę i rób co innego” znaleźć nie było można. Nawet rzucono sygnał co robić zamiast. Zamiast sprowadzało się do sukcesów w sprzedaży, marketingu, zarządzaniu etc. Przy gospodarce odessanej z zatowarowania to sukcesy w dystrybucji istotnie można osiągnąć tak samo jak przy dennym zarządzaniu boomerów z mianowania politycznego też dało się to i owo zrobić. Ale zmienił się produkt edukacyjny (na tańszy) i zasoby kwalifikowany homo sapciów z zakresu pierwszego i drugiego zaczęły się wyczerpywać. A że kształcono ich w określonych latach to i wyczerpanie było skokowe. Jednej dekady jeszcze pracowali, a w kolejnej już byli emerytami.

Nie z takimi zagadnieniami gospodarka sobie radziła. Tyle że w gospodarce, która sobie radziła było inne wysycenie innymi kompetencjami. Tymczasem w zwycięskim ustroju szybkorynkowym na pytanie co robić musieli odpowiedzieć boomersi. A oni tradycyjnie postawili rzeczywistości swoje oczekiwania. No i jakoś tak wyszło, że tym razem nikt kwalifikowany nie szukał pracy w zawodach związanych z podażą ponieważ nikogo od dawna w tych zawodach nie kształcono. No kogoś tam może kształcono, ale przypadkiem są to osobnicy, którzy trafili tam tylko dlatego, że nie są na tyle rozgarnięci aby uciec na drzewo i system edukacji był w stanie ich wrzucić do maszynki, a że nic nie potrafili to uznano że przylepienie metki “umi” wystarczy i się takie do przedsiębiorstw sprzeda. Przedsiębiorstwa zawsze brały i dlaczego miałyby się czepiać?

Otóż czepiły się dlatego, że cały ciężar dostarczania podaży jak i korelowania spychano na tych ludzi, a dostarczonych obecnie korelacją czegokolwiek obciążyć nie sposób. Do tej obrzydliwej dyskryminacji całkiem dobrych (z gwarancją aparatu edukacyjnego przecież) pracowników przez krwiopijczą korporę i wyzyskodawców – przedsiębiorców doszło tak…

Przychodzi produkt boomerstwa od dekad do pracy i pada kwestia ile netto nam on dostarczy. A że dostarczy niewiele to oferujemy mało. Nawet jeśli dostarczy dużo to i tak trzeba utrzymać tych z trójki i czwórki więc dostanie mało. Więc nie przyjdzie bo i tak wie że nic ciekawego mu nie zaoferujemy. A jak przyjdzie to dostarczy nam mało i po szesnastej pójdzie robić swoje. Przedsiębiorstwa obciążone darmozjadami nie są w stanie zaoferować więcej, ponieważ zaraz podlegałyby naciskom ze strony “inwestorów” (długi to dziś inwestycja^^), biurwy i aparatu politycznego “na tym samym stanowisku ta sama płaca!”. Oczywiście są przedsiębiorstwa gdzie wszystko działa normalnie, no ale tam jest Przedsiębiorca. Zły krwiopijca, który dyskryminuje niezbytudaczników ciągle narzekając, że czegoś nie umieją, a niby powinni. Kiedyś umieli – co popsuliśmy? Jak powinna wyglądać ta edukacja, żeby boomer administrujący był ukontentowany z bałaganu który sam wytworzył?

Taki typ oczekiwany powinien posiadać kwalifikacje praktyczne, których nie uczymy gdyż wymaga to zasobów, a przecież cięliśmy koszty. Nie marnujemy więc zasobów na naukę zawodów praktycznych gdyż kształcenie wszystkich jest zbyt drogie (i to jest fakt), a że pozbyliśmy się dyskryminacji nierokujących (w postaci ocen i egzaminów, żeby nikt nie czuł się gorszy) to nie wiemy do kogo te zasoby przydzielić. Wystarczyło przydzielić mniej zasobów nauczycielom i pozostali tylko niezdolni do skutecznego przydziału mocy edukacyjnej dla rokujących. Do tego sformalizowany system nauczania i kretyńska koncepcja testów powoduje, że nie możemy uczyć tego czego nauczyć się da konkretne osoby, tylko realizować wytyczne fantastów, a później obniżać poziom wszystkim, aby przylepić metkę “umi” i wygonić za bramę (niech się przedsiębiorca martwi, a ten zamiast się martwić dyskryminuje sukinsyn taki i nie zatrudnia!).

Równolegle rozbudzamy powszechne oczekiwania (@nomad jest ofiarą), że każdy zajmie się czymś wyjątkowym, jakimiś badaniami, innowacjami etc. Kiedy nam zwyczajnie brakuje podstawowych produktów na półkach, ponieważ ich wytwórcy są okradani (podatkami) z takiej części podaży, że nie ma chętnych do babrania się w podaży – wszyscy żyjmy z socjalu. Otóż większość wybitnych osób przez większość czasu musi zajmować się prozą rozwiązywania problemów pozostałej części populacji (bieżączką), a wyższe cele to po fajrancie. Każdy z tych problemów sprowadza się do dosyć prostego rozwiązania – ograniczyć zbędny dostęp do zasobów przywracając dyskryminację w tym dostępie. W przedsiębiorstwach poszło szybko – dostępu do pracy bez kwalifikacji nie ma. Można sobie nawet przyjść (pośredniak o przemysł dba), ale jak nie umiesz maszyn uruchomić i się nimi posłużyć to już nie ma komu stawiać zarzutu, no maszyna najwidoczniej nie chce współpracować i PEBCAC.

 

do brzegu!

Ale pofantazjujmy przez chwilę że byśmy chcieli ich jednak nauczyć. Jak to się robiło? Jaka jest ostatnia sprawna wersja systemu? No bo ta ostatnia sprawna wersja nie będzie przystawała do obecnych potrzeb, a działała ona na populacji, która odrobinę różniła się od obecnej.

W populacji chcemy uzyskać możliwie dużo jedynki i dwójki (czyli podaż), zachowując nieco trójki i mitygując i tak pojawiającą się czwórkę. Ponieważ 3 i 4 utrzymujemy z 1 i 2 (po to okradamy stronę podażową z zasobów, oni to rozumieją i sami gęś panu doktoru przyniosą) to do wora 3 wrzucimy (co naturalne) straż pożarną, milicję, lekarzy z pielęgniarkami, nauczycielki, badania stosowane i wdrożenia. Do wora czwartego badania podstawowe, policję, wojsko i politykę. Oczywiście zalęgną nam się w trójce i czwórce różni przedsiębiorcy, ale oni tam są dlatego, że dysponują aparatem 1 i 2 w taki sposób, że są złem koniecznym aby 1 i 2 miało sens wytwarzając 3 i 4.

Samo wytwarzanie 1 i 2 będzie dyskryminujące i z tej dyskryminacji będzie wynikał pewien rodzaj awansu społecznego (ale niekoniecznie materialnego) w 3 i 4. Tak – wykonywanie pracy mniej sensownej materialnie jest awansem społecznym, dlatego darzymy część z tych zawodów szacunkiem, ale od nich wymagamy. Czyli nie jest to praca, a najczęściej służba i do tego nie ma tam sensu motywacja zasobowa, a powołanie. Dyskryminacja jest to przyłożenie do rezultatów funkcji selekcjonującej rezultaty jako oczekiwane i pozostałe, a celem jej jest sortowanie wg przydatności do zadań. Większość ludzi nie jest przydatna do żadnych obecnie wykonywanych zadań i bezrobocie powyżej 60% (jakie faktycznie mamy) nie jest żadnym problemem, nigdy nie było. Problemem na jakim trafiliśmy jest spadek odwrotności bezrobocia (robocia?^^) czyli PRODUKTYWNEGO zatrudnienia. Produktywnego czyli dającego rezultaty. Boomerzy rozmontowali system dyskryminacji w pruskim modelu nauczania, ale nie rozmontowali przymusu uczestnictwa tym nieprzystającym do obecnych potrzeb modelu więc utknęliśmy ze szkołami, które nie uczą.

Chcemy uzyskać na wyjściu dorosłego (przyjmijmy to 18 lat choć to głupia cenzura i zaraz wyjdzie dlaczego, a system motywacyjny wyniknie nam sam choć opiszę go w innej czytance o przemocy psychicznej wobec dzieci, która będzie dużo ciekawsza dla czytelników w wieku najczęściej tu występującym z dziećmi w wieku najczęściej będącymi tu na forum przedmiotem dyskusji), który jest w stanie podjąć zadania podażowe. Czyli zadania wytwórcze dające nadwyżkę netto oczekiwanych towarów. Większość tych zadań sprowadza się do transportu, za i rozładunku, obsługi maszyn, manualnej pracy przetwórczej (niskokwalifikowanej 1), manualnej pracy przetwórczej (kwalifikacje zawodowe i techniczne 2), manualnej pracy zautomatyzowanej (kwalifikacje techniczne i inżynierskie 3). Nasz hipotetyczny 18 latek nie będzie miał (w żadnej istotnej liczebności 18 latków) kwalifikacji ostatnich i nikt tego nie oczekuje. Pada pytanie jakie może mieć i skąd. Czy na przykład 18 latek może zająć się transportem lub za&rozładunkiem lub obsługą maszyn lub manualną pracą 1 i 2. Z praktyki wiemy że może w pewnym zakresie, zakres ten zależy od… praktyki na tych stanowiskach. Skoro praktyki to musiałby zacząć wcześniej? W ogólniaku nie uczą jazdy ciężarówką (czy choćby rowerem), widlakiem, suwnicą, dźwigiem, ładowarką kołową i to nie jest problem, ale nie uczą tego też w szkołach zawodowych i technicznych. A to już jest od czapy. Gdyż wymagamy od 18 latka podjęcia pracy, której go nigdy nie uczyliśmy i mam tu historię z własnego doświadczenia, która dla 18 latka, który chciał zarobić na kurs (widlak) skończyła się kalectwem w ciągu pierwszych godzin dobrze płatnego zatrudnienia (po znajomości ojca jego) na stoczni remontowej.

Naturalnie nie każdy homosapek kwalifikuje się do obsługi ciężarówki (nawet traktora, w se 16 latek może jeździć 60 tonowym zaprzęgiem jeśli konstrukcyjnie jest on ograniczony do pojazdu wolnobieżnego i jest to stosowane w strefach przemysłowych z powodzeniem – znaczy da się), ale jeśli podpuścimy każdego przytomnego 14 latka, żeby może spróbował i się zainteresował to będziemy mieli z kogo wybierać gdy będą mieli 16 lat aby nauczyli się tym jeździć jakoś bez demolowania okolicy. To samo dotyczy suwnic, ładowarek i pozostałej szpei za&rozładunkowej oraz transportu wewnętrznego w produkcji. Oczywiście nie raz widziałem 10 latków pracujących ładowarkami kołowymi czy widlakami, a przypadkiem nie w Afryce tylko w se właśnie i nikomu to nie przeszkadza. Ba – nawet się dziadki cieszą, bo ma kto pracować. Oczywiście wypadki mają miejsce, no ale bez nauki mają one miejsce z całą pewnością tylko że później. Straty pozostaje zaakceptować. Większość tych strat to zdemolowane palety, puknięte ściany i rozjechany towar.

Celem nie jest nauczenie wszystkich obsługi tego sprzętu, ale przynajmniej ujawnienie dzieciom straszliwej prawdy, że praca nauczyciela, policjanta i strażaka to nie są jedyne możliwości bo nawet w lego city są takie ludziki w kaskach na ciężkim sprzęcie. Dzieci nie rozwijają się też jednakowo i niejednakowo rozwijają się ich zainteresowania. Jeden zainteresuje się motoryzacją mając osiem, drugi około 16 i potrzebna jest równoległa ścieżka do ogólnego nauczania, aby dzieci mogły sobie pójść i popróbować czy im się podoba, a dorośli przeprowadzić dyskryminację czy na dany etap nauczania (a nie wiek) dziecko posiada prerekwizyty do wykonania pracy (a nie zaliczenia testu). Zapewniam że produktywność pracy widlakiem 10 czy 12 latka jest gorzej niż słaba, ale później rośnie właśnie dlatego, że trzeba go było dozorować gdy miał 8, jeśli natomiast zaczynamy kiedy ma 18 to sensowną pracę w produktywnym tempie (bo przecież te maszyny kosztują ich wykonawców jakiś wysiłek, a serwis z godziny pracy silnika wychodzi) zacznie odrobinę po dwudziestce.

Do obsługi suwnic i dźwigów potrzeba nieco więcej myślenia abstrakcyjnego i tutaj dochodzimy do obsługi maszyn. Dzieci warto oswajać z pracą dorosłych, szczególnie z zagrożeniami wynikającymi z tej pracy w środowisku pracy dorosłych. Czyli trzeba je wpuszczać najpierw do warsztatów (później fabryk) i badać czy rozumieją że zagrożenia są oraz czy stosują się do zaleceń behapu. Niektóre ogarniają te kwestie mając lat 8, a inne nie ogarną mając lat 28 (pakując mi się z tyłu pod widlaka wgapione w szpiegofon). Tutaj konieczna jest dyskryminacja przez przytomnych opiekunów tak aby liczba palców i oczu zgadzała się na wejściu i wyjściu ze strefy podażowej. Dzieci są potrzebne do obsługi maszyn głównie wtedy, kiedy te maszyny są wyłączone – aby je wyczyścić i nasmarować poznając w ten sposób ich budowę. Pokazywanie tego na obrazkach w klasie jest jałowym, pozbawionym rezultatu działaniem.

Wszystkie te praktyczne aspekty są związane ze sposobem przyswajania wiedzy przez dzieci. Recepcja syntetyczna bez rezultatu materialnego nie jest obsługiwana przez sieć neuronową jaka krzaczy się w ich czaszkach i owszem – mamy jakiś fragment populacji zdolnej do nauczenia się recepcji syntetycznej (znowu @nomad), ale gdybyśmy tak ustawili poprzeczkę to wywalimy 99,7% populacji do kosza już na poziomie drugiej klasy podstawówki. Niezależnie czy postulujecie rozstrzelania czy jakieś bardziej humanitarne sposoby utylizacji tej biomasy to wydaje mi się niezasadne stosowanie aż tak ostrego kryterium gdyż zdolność do recepcji syntetycznej złożonych kwestii kognitywnych nie jest jakoś masowo potrzebna w naszym aktualnym stanie socjoekonomicznym. Najwidoczniej nie występuje ta zdolność częściej gdyż nie mamy dla niej aż tak wielu zastosowań. Co więc z “normalną nauką”?

Należy próbować, ale się nie zapędzać i nie wiązać z tym jakiś szczególnych nadziei. Większość przedstawicieli populacji można nauczyć czytania i pisania oraz rozpoznawania liczb i tyle o ile liczenia. Jest pewna grupa której nie możemy nauczyć ze względu na nieprzystawanie programu nauczania do tego jak pewne uorganizowania sieci dokonują recepcji tych informacji, ale jakoś to się daje obejść nawet w obecnym systemie (choć zależy od statusu ekonomicznego rodziców, ale nie jesteśmy w takiej sytuacji społecznej aby problem występował istotnie, choć nawarstwia się na późniejszych etapach). W tej kwestii czynione są pewne wysiłki nawet w obecnym absurdzie pruskim i to przez samych zamieszanych w nauczanie. Przy czym dojdziemy do ściany błyskawicznie (przedsięwzięcia nie są ulepszane tylko likwidowane/bankrutują zastępowane przez konkurencyjne – lepsze) o ile już się w nią nie wbiliśmy. Jest też pewna grupa, która nie osiągnie tych umiejętności w stopniu wystarczającym z przyczyn wyłącznie biologicznych (poziom intelektualny) i tutaj system radzi sobie świetnie umiejąc tych ludzi sortować, żeby nie męczyli się na torze przeszkód kiedy nie mają czym biegać. Czyli jakaś tam dyskryminacja działa, choć znam nauczycielki tego materiału na oddzielnej stercie i są tam zupełnie inne problemy niż nauka literek.

Przyjmijmy jednak, że większość ludzi jest w stanie nauczyć się w jakimś tempie literek, a nawet cyferek. Łączyć literki w sylaby, sylaby w wyrazy, cyfry w liczby (do pewnego stopnia) i do przeczytania jakiś fragmentarycznych informacji związanych z poruszaniem się po tak oznaczonym świecie to kwalifikacje wystarczające. Z łączeniem wyrazów w zdania o wartościach logicznych jest już pewien problem, z łączeniem liczb (podstawy arytmetyki) również. I należy wszystkich co to ogarną kierować do dalszych etapów nauczania syntetycznego (to prerekwizyt aby w ogóle zaczynać), a dla pozostałych (czyli większości populacji) zorganizować inny program praktyczny posługiwania się tymi abstraktami ponieważ i tak tylko taki skutek odnosi nasz obecny aparat przymusowej izolacji i indoktrynacji dzieci pod dozorem oprawców – nauczycieli. Od razu zaznaczę, że zdolność do formułowania zdań poprawnych logicznie zależy do języka, ale też zależy od wieku i jest w obrębie populacji bardzo zróżnicowana. Nie da się tu przeprowadzić testu dyskryminującego, a jedynie inkrementacyjny (ile różnych wniosków potrafisz wyciągnąć w kwantyfikacji logicznej z danego zdania, które będą różne od powszechnie rozumianej intencji autora) i na tej postawie wyciągać jednostki zdolne do takiego sposobu myślenia do zadań dodatkowych. Czyli ekskluzywność zamiast inkluzywności – szukamy ludzi zdolnych do takiego wnioskowania i bardzo potrzebujemy ich kształcić do przygotowania środowiska dla całej reszty, która tej zdolności nie nabywa aż do późnego wieku produkcyjnego jako fakultatywnej (opcja rozwiązań). Tyle że nauczycielki powszechnie nie posiadają tej umiejętności więc nei mogą jej dyskryminować, a nauczycieli mamy dopiero na poziomie akademickim i dopiero tam ma szanse wystąpić inkrementacja. To dość skomplikowane zagadnienie wyławiania dzieci, które rokują, gdyż nie ma obecnie żadnych zachęt aby się z tą własnością ujawniały i są to umiejętności poddane supresji (z powodu mechanizmu dostosowania na karalucha). Po czym wszyscy są zdziwieni, że potrzebujemy programistów i wszyscy zajmujący się składnią kodu (czyli Ci od klepania bazy) są jacyś tacy… dziwni?^^ I robią sobie jaja z małp wnioskując z małpich zdań co innego niż w interpretacji wiersza “co autor miał na bezmyśli?”. Oczywiście nie da się tej kwestii wyjaśnić powszechnie występującemu nauczycielowi języka ojczystego, bo to jest dureń od literatury i poezji, emocjonalnych przeżyć romantyzmu czy innego globalnego ocipienia, a nie od rachunku zdań i redundancji językowej. A takie typy tworzą również podręczniki do nauki przedmiotów ścisłych (miało być tanio) i w zeszytach ćwiczeń padają sformułowania, które są głupie nawet dla dzieci, które wykazują przydatność w zakresach ścisłych.

Jeśli dochodzi do sytuacji, w której dzieciaki decydują, żeby przy tablicy wyjaśnił im coś równoletni nerd, a nauczyciel może sobie posiedzieć bo nie ogarnia arytmetyki, która ma im tłumaczyć to najwidoczniej coś poszło nie tak. I to nie jest sytuacja jednostkowa – o takich sytuacjach dowiaduję się z różnych miejsc.

Wracając do selekcji populacji w każdym etapie nauczania – to że ktoś nie osiągnął pewnych wyników w danym wieku, to nie znaczy że nie osiągnie ich później. A kto inny wcześniej. Szkoła jest całkowicie nieprzygotowana do prowadzenia dydaktyki w formie kursów dla posiadających prerekwizyty nie z “zaliczenia całego programu dla danej klasy” tylko prerekwizyty dla danego kursu. Coś takiego co jak się orientuję jest na brilliancie (

https://brilliant.org

). Po tym więc jak nauczymy dzieci składać wyrazy i może jakieś liczby podjęcie próby nauczenia ich czytania ze zrozumieniem jest zasadne, ale nie możemy stawiać takiego oczekiwania wobec wszystkich. W obecnym systemie brakuje wentyla, który pozwoli tych ludzi dalej nie męczyć. Obecnie ci ludzie muszą siedzieć w ośrodkach detencji i pozorować uczeniesiem, pseudo nauczyciele pozorują nauczanie tego odpornego na dalszą recepcję syntetyczną materiału, a tymczasem można tych ludzi selekcjonować wobec innych zastosowań tekstu (na przykład do propagandy potrzebne jest emocjonalne rozumienie tekstu, tak samo do poezji czy innej literatury bez faktu) i jeśli to możliwe dopasować kształcenie do tych potrzeb. A tych, dla których nie ma zbytniej nadziei od razu delegować do nauki praktycznej (może później załapią co to znaczy czytać ze zrozumieniem). Natomiast ludzi którzy nie tylko czytać ze zrozumieniem potrafią, ale nawet coś sformułować cisnąć dalej, bo to jest jedyna rokująca grupa zdolna do posłużenia się składnią. Obecnie od 3 do 8 (w niektórych krajach do 9) klasy jest to dla większości zaliczanie minimum z użyciem mnemotechniki. Tyle że w podaży nie mamy prawie żadnych problemów mnemotechnicznych do rozwiązania, a te które są i tak występują w skali gdzie posługujemy się systemami eksperckimi i występuje konieczność wykorzystania urządzeń.

Teraz kwestia praktycznej nauki zawodu. Jakoś tak się dzieje, że gdzieś w szkole pojawia się praca-technika czy jak się ten slöjd, w którym kraju nazywa. Jest to kompletna aberracja, że pojawia się to nagle gdyż… w przedszkolu zajęcia składały się głównie z tego i z jakiegoś powodu nie ma ich w klasach początkowych szkoły podstawowej. Jak do tego doszło? Gdzie byli dorośli?! Siedmiolatek może być właściwą osobą aby dać mu migomat do ręki (tiga nie, szkoda tiga) nie po to żeby spawał, tylko żeby się oswoił ze stosowaniem rękawic, maski, tym że świat jest wtedy dziwnie oświetlony, że maska działa tak czy siak, że wyciąg trzeba włączyć etc. Prawie żaden siedmiolatek nic sensownego Wam nie pospawa, a większość strasznie spaskudzi uchwyt. Ale chodzi o oswojenie z przyrządem. Tak samo ze szlifierkami – jak do tego podejść, gdzie jest niebezpiecznie, ajk się chronić, czego nie robić. Bo nauka praktyki sprowadza się z początku do czego nie robić i gdzie nie być oraz jak się zabezpieczyć. Każde urządzenie w warsztacie na pewno może zranić, część może okaleczyć, większość może zabić. I jeśli chcemy uzyskać dorosłych zdolnych do pracy w takim środowisku z takimi zagrożeniami (jakich nie unikniemy, jeśli ktoś roi sobie skuteczne zabezpieczenia pracy innym środkiem niż rozumowaniem operatora to powinien zająć się czymś innym) to właśnie w szkole jest moment aby odcedzić ludzi, którzy z przyczyn rozwojowych nie są zdolni jeszcze (być może nigdy) do pracy w takim środowisku i znaleźć im inną ścieżkę kariery. Na przykład nie ma żadnego powodu aby dziewczynki wykazujące średnio lepsze wyniki w interakcjach społecznych (i empatii) nie kształcić do praktyki w zawodach opiekuńczych. Ktoś przecież w przedszkolu czy żłobku pracować powinien i nie widzę żadnych przeciwwskazań aby 10-12 latki nie trafiały do takich miejsc na praktyki przynajmniej raz w tygodniu. Nie należy jednak dziewczynom przeszkadzać jeśli chcą się mocować z 1,4kW szlifierką, ale podejrzewam że zjawisko nie będzie występować powszechnie, bo w Skandynawii im więcej zrobiono zachęt dla kobiet aby szły do zawodów technicznych tym mniej ich tam trafia. No jakoś nie chcą.

Kolejną sprawą jest rozdzielenie edukacji chłopców i dziewcząt. Nie ma co ukrywać, że rozwój psychofizyczny chłopców jest względem dziewcząt opóźniony (mediana do mediany, są przecież ogony rozkładu), ale jest on zróżnicowany względem przedmiotów i względem rozwoju motoryki. Na przykład zajęcia wymagające motoryki precyzyjnej czy estetyki wyrobu można u dziewczynek wdrażać szybciej niż u chłopców, tak samo jest z nauką języka. Natomiast w przypadku recepcji syntetycznej u chłopców pojawia się gruby ogon rozkładu i w takich grupach mielibyśmy dziewczynki sprawne mnemotechnicznie (sporo), jakiś wyjątek (zawsze się trafia) który nada się do dalszego kształcenia dla grupy czwartej (czyli praca naukowa) oraz pewną ilość chłopców realizujących materiał dokładnie tak jak został on przygotowany, ale z małym prawdopodobieństwem, że którykolwiek z nich nada się do grupy czwartej (raczej skończą w 1 i 2 jako kadry ponieważ z dużym prawdopodobieństwem są oni również w ogonach rozkładu dla zajęć praktycznych). Jest tu jakaś korelacja z motoryką dziewczynek – da się je wsadzić do systematycznej, powtarzalnej pracy && jeśli spełniony jest warunek intelektualny (nie mnemotechniczny, a korelacyjny) to jest to bardzo dobry materiał do pracy w badaniach podstawowych. U chłopców taki zestaw cech nie jest tak pięknie rozłożony w paczkach i uzyskanie na raz zdolności korelującej z systematyką i powtarzalnością jest trafieniem w lotto (przyczyna grubego ogona w rozkładzie mocy korelującej u samców leży gdzieś w dystrybucji neuroprzekaźników i biasie potrzeb w STEM związanych z separacją regionów korelujących w mózgu więc o tym czy dany samiec nadawał się do danej pracy z przyczyn pozostałych, takich jak systematyczność i powtarzalność dowiadujemy się w okolicach trzydziestki, kiedy jest już na pewno bo peaku hormonalny – dokonanie selekcji po tych cechach wcześniej nie tyle jest niemożliwe, co niezasadne bo badamy aktualny stan naćpania związanego z rozwojem).

Jest więc możliwość selekcji dziewcząt do pracy intelektualnej ze STEM już na poziomie szkoły podstawowej z całkiem dużym sukcesem, a chłopców niestety nie i dlatego na studia trafia obecnie dużo więcej kobiet niż mężczyzn, tylko że nie na te kierunki jakie są potrzebne do podtrzymania podaży. Mamy skrzywiony system edukacji z powodu spapranej selekcji chłopców w wieku szkolnym. Najprawdopodobniej nie da się tego w żaden rozsądny sposób zorganizować dla samców, więc pozostaje jedynie pozostawić im otwartą drogę powrotu na porzucone ścieżki. Pchanie ich przez maszynkę w równym tempie, niezgodnym z ich dość chaotycznym rozwojem (duży rozrzut) jest pozorowaniem pracy przy marnowaniu materiału. Bardzo wielu mężczyzn warto wyzyskać gospodarczo pomiędzy 12 a 28 rokiem życia i gdzieś w okolicach 24 wciągać ich z powrotem do edukacji. Co też się odbywa na różne sposoby, niekoniecznie zorganizowane i sensowne, ale tak działa i nie należy mieć innych oczekiwań. Jest więc istotna dziura, która uniemożliwia z pewnych przyczyn podjęcia pracy w obecnej organizacji socjoekonomicznej. Tę dziurę wcześniej patchowaliśmy nawet o tym chyba nie wiedząc (no coś tam podejrzewaliśmy, ale uznawaliśmy że to tak ma być bo robiliśmy to zawsze, a później przesunęły się średnie rozkładu wieku i zapomnieliśmy że to tak było robione).

Patchowanie dziury. Problem jest znany każdemu nauczycielowi zawodu i każdemu majstrowi. Wynika on z poziomu złożoności metod przetwórczych, w szczególności parametrów procesów. Weźmy sobie na warsztat takiego typa jak operator maszyn (wrzucimy też cnc) i spawacza (ale do wielu innych zawodów w żywieniówce, chemii przebieg jest taki sam). Przyjmijmy, że trafia do nas tępa pała lat 10 czy 14, już poddana dyskryminacji, że się słucha (na tyle na ile rozumie), zachowuje behap, nic głupiego nie zrobił (ma komplet palców i parę oczu), oswoił się z hałasem, brudem etc – można zaryzykować ustawienie na stanowisku pracy i sprawdzenie czy jest nadzieja. Od razu zaznaczę że podmiana 10 na 20 i 14 na 28 nie daje żadnych odmiennych rezultatów, to kompletnie bez znaczenia w jakim wieku człowieka tam wrzucimy choćby i był magistrem fizyki teoretycznej (wiemy o kogo chodzi^^), a jedyna różnica jaką zauważymy to w jakim czasie dojdzie do zadania sensownych pytań przy czym oba zawody wymagają praktyki i rutyn, więc czy te sensowne pytania padną to tylko kwestia czy uczyć kolejnych poziomów spójności nad tymi zawodami aby uzyskać kadrę techniczną.

Chodzi o to, że naszym celem jest uzyskanie rezultatu urządzeniem w obecności operatora. Od operatora maszyn wymagamy pewnej motoryki precyzyjnej, a pytania będą sprowadzały się czy coś konkretnego wyczuł palcami (siłę dokręcania kluczem, pozycję mocowania, ruch uchwytu, wibracje maszyny) oraz słuchem (prędkości obrotowe, wibracje, pracę napędów, załączenie styczników, zużycie materiału i narzędzi). Oczywiście można zrobić wykład teoretyczny, tylko że recepcja syntetyczna… a potrzebujemy sporej ilości tych ludzi nawet bez kwalifikacji teoretycznej. Z początku praca taka jest małpia (w przypadku operatora maszyn, szczególnie cnc) – wstaw materiał, ustaw, uchwyć, zamknij maszynę i wciśnij zielony guzik, po zakończeniu otwórz i wyjmij rezultat (repeat). Ale ktoś mu tę maszynę musi zaprogramować, ustawić, zmierzyć rezultaty i pilnować czy zużycie narzędzi nie narusza specyfikacji rezultatu. Mniej więcej to samo dotyczy spawacza (większość spawaczy nie potrafi ustawić parametrów spawarki, po jakimś czasie uczą się do konkretnych zadań ustawiać na pamięć konkretne urządzenie; wiem że to może szokować, ale wielu z tych ludzi ma bardzo poważne certyfikaty gdyż są motorycznie wyjątkowo sprawni i mają dobrą koordynację; i wcale się nie nabijam, tak to wygląda w praktyce). Oczywiście na tym etapie może komuś przyjść do głowy downgrade inżyniera do poziomu operatora i to jest robione regularnie, ale… skutki nie są wcale o wiele lepsze, a na pewno dużo droższe.

Przy czym to całe wstawianie małpy jest tam po to, aby sprawdzić czy małpa zadania pytania. Na przykład czy sama wymyśli żeby zmierzyć co zrobiła i porównać to z rysunkiem. No to są już jakieś podstawy aby uczyć pomiarówki i rysunku. Na ile tam się nauczy i w jakim zakresie to i tak jakoś odciąży majstra łażącego po podłodze i pilnującego czy cała ta działalność daje produkt oczekiwany na wyjściu. Możemy oczekiwać że małpa postawi pytanie o zużycie narzędzi i ich wymianę – super, kolejne odciążenie. Jak dobrze pójdzie to spawacz będzie w stanie sam wymienić drut i gaz w najgłupszej spawarce (bo inaczej paczka elektrod w garść i won na budowę! Tam też potrzebują^^). Może nawet przy tej wymianie narzędzi operator obrabiarki zainteresuje się o co chodzi z tym materiałem obrabianym, prędkością skrawania, materiałem narzędzia i sam sobie policzy co tam powinno wychodzić oraz jakie bzdety reklamowe producenci wypisują w tabelach. I tak powoli, krok po kroku dojdziemy do programowania maszyn. Bo na razie to technicy są najpierw uczeni programowania, a później ktoś liczy, że w pracy dadzą takiemu obrabiarkę, żeby się dowiedzieć czy te programy mają sen – terefere. Programistów mamy w opór, bo to teraz cad/cam wypluwa za to ustawiaczy maszyn jak na lekarstwo. Dlatego prace praktyczne ogarnia się od dołu – to tam są obecnie braki w liczebności. I to samo jest ze spawaczami. Dlatego jeśli uda nam się doprowadzić kogoś do stanu “ogarnia praktykę” to jest dalszy sens jego kształcenia teoretycznego jak coś sobie w cadzie nabazgrać gdyż będzie wiedział co i jakimi narzędziami w jakich tolerancjach jest osiągalne, co można spróbować, a co na pewno jest od czapy. Co nie znaczy, że nie należy uczyć też pozostałych obsługi takiego oprogramowania – wszak ktoś kto nie ma praktyki wykonawczej w produkcji może rozrysować całą instalację z gotowych komponentów, jak mu czegoś nietypowego brakuje to pójdzie do praktyka i zapyta się czy rozwiązanie dla danego problemu istnieje, a ten mu brakujący klocek dorysuje.

Tak, wiem – oczekiwanie jest aby dostać ze studiów gotowego produkta edukacyjskiego systiema, który sam zrobi assembly na podstawie własnych rysunków i jeszcze do tego dokumentację wykonawczą dla operatorów razem z analizą materiałów, naprężeń, ciśnień i temperatur. Nie że to jest niemożliwe aby uzyskiwać takie egzemplarze, bo produkujemy takich, ale to są wyjątki z domów gdzie edukacja nie ma nic wspólnego z tą powszechną i raczej tacy ludzie mają pracę zanim ją zaczną. To co trafi na rynek to będą raczej utytułowani wyższymi studiami technicy od obsługi cad/cam tylko z dokumentacją wykonawczą jest przeprawa ponieważ nigdy nie korzystali z własnej więc nie wiedzą o tym, czego się jeszcze nie dowiedzieli, że nie widzą. Nie mieli praktycznej okazji, a na firmy spada ciężar ich dalszej edukacji w wieku zbyt późnym za pensje zbyt niskie (no bo jak nie umie to z czego mu płacić? Gdzie jest rezultat?!).

Księgowy stawia veto – nie będziemy wszystkich kształcić w ten sposób bo to jest bardzo drogie. Bo do każdego nowego ucznia, któremu w wieku siedmiu lat damy szlifierkę czy spawarkę do łapy trzeba jednego majstra do dozoru, nie mamy tylu majstrów, a ponadto oni są kilkukrotnie drożsi od nauczycielek plastyki. No i sami państwo rozumieją – problemik jest ekonomiczny. Boomerzy nie chcą przeznaczyć środków na kształcenie, ale wyrzekają później że nie ma kto pracować. Bo ROI przedsiębiorstwa jest rozliczany r/r, a nie po dekadzie czy dwóch. A tyle się taki produkt jak pracownik wytwarza. Do tego veto postawi nam również psycholog, bo przecież taki majster będzie większości dzieci mówił “won!” i zdyskryminuje je z powrotem do ławki z panią nauczycielką gdyż będą one nie dość skoncentrowane, nie dość zdyscyplinowane etc. A system edukacji nie jest przystosowany do tego, żeby takiego gamonia zabrać z powrotem do ławki i przysłać co kwartał, żeby sprawdzić czy mu się parametry dyscypliny i koncentracji nie poprawiły, bo przecież koledzy robią coś fajnego, a tu inkluzywność cierpi. Niestety takie zajęcia są ekskluzywne i trzeba by mamusiom Dżesikom tłumaczyć, że berbeć się nie kwalifikuje do takich zajęć bo mu paluszki mogą odpaść, a oczka posiekać. Wątpię aby jakiś majster w obecnym ustroju wypisywał jakieś raporty dla biurwy z uzasadnianiem “dlaczego nie”. Nie bo tak majster ocenił i wypier! Witamy w świecie dorosłych. Chcemy uzyskać dorosłych czy dzieci?

Biurwa więc majstrów oceniła i kształcenia zawodowego dla dzieci nie ma. I raczej nie będzie bo się nie dogadamy. Tak tak – ja wiem, że na forum w żadne dyskusje z małpami się nie wdajemy i dzieci programisty uczone są programowania, no ale tylko nasze, natomiast trójki i czwórki na takim wolumenie nie utrzymamy w tych proporcjach. Nawet obecne akcje z rozwijaniem czerwonych dywanów nauczycielom zawodu rozbijają się jeśli nie o kwestie formalne (kto tu kogo szuka? Majster pracy? Łaskę robi że do szkoły przyjdzie!) to z całą pewności o zarobki, więc sprowadzi się to do oceny rezultatów kształcenia za dekadę czy dwie, i dowiemy się że palec dalej boli bo dawno temu uderzyliśmy się młotkiem w ucho.

Jak widzicie nie napisałem ani słowa o tym czy powinno być więcej godzin matematyki czy wiązania butów albo innej religii. To jest zupełnie bez znaczenia jeśli nie mamy rozdzielonego nauczania tych przedmiotów tylko idiotyczny podział na klasy i grupy wiekowe zamiast prerekwizytów w kompetencjach. Tak samo nie ma to wszystko sensu jeśli nie mamy zajęć wdrożeniowych, otwartych stale dla wszystkich, którzy by może chcieli zobaczyć jak coś się robi. I oczywiście potrzebujemy proporcji jeden nauczyciel do jednego ucznia we wdrożeniach, a ta proporcja spada wraz z kompetencjami ucznia, który wymaga coraz mniejszej liczby nauczyciela na jeden pusty łeb studenta. Bo o ile można przepchnąć przez uniwerek (nawet z zakresów ścisłych) praktycznie dowolną liczbę (dyskryminowaną oczywiście kompetencjami) zdolnych do samodzielnej recepcji syntezy studentów to na samym dole we wdrażaniu jest dokładnie odwrotnie. Na samym końcu potrzebujemy garstki specjalistów mając też garstkę wybitnych uczniów, a na samym początku potrzebujemy całej masy zupełnie przeciętnych nauczycieli w proporcji 1:1 do uczniów. A robimy inaczej, ponieważ boomerzy z sukcesem cięli koszty i wycięli podaż tego co chcieli konsumować aby zapewniono im spokojne czerpanie korzyści z bogactwa, jakie w ich epoce udało się wyrwać z trzewi planety.