Mainstream

Przygody przedsiębiorcy w epoce zerwanej śruby

Październik, właśnie wróciłem z długiej eskapady wyciągania się za włosy z bagna. Będzie więc nieskładna opowieść o Baronie von Sümpfen (jeden z naszych czytelników, ale Ci co powinni to wiedzą który, a dla reszty niech pozostanie postacią fikcyjną, bo cisza jest zaletą dla opowieści z mchu i paproci).

Przywitałem dzieci po trwającej 40h podróży, dokonałem ablucji w bąbelkach i zaległem w łożu. Jak na złość zadzwoniła sąsiadka, ciągle przekonana, że trzymam bezgraniczne zasoby narzędzi na miejscu, bo chciała popełnić otwór w nierdzewnym zlewie. Rano czekały mnie zasypane skrzynki, forum żyje własnym życiem, a wiadomości składają się z kolejnych umówionych spotkań po zapomnianych fabrykach, które z przyczyn wyjaśnianych dalej zaczęły ogarniać, że ich jest dużo, a kto nałapie ostatnich, żywych pracowników, skamieliny innej epoki ten w ogóle będzie coś produkował. Nie wszędzie to jeszcze załapali, ale to wyjaśnimy na przykładach.

Podkurowałem się po jakiej zarazie złapanej na Bagnach, uporządkowałem gromadzoną na biurku korespondencję i wreszcie mam czas coś nagrafomanić. A było to tak…

Na koniec sierpnia odezwał się obecny przechowawca gratów (OPG), że zarejestrował w lokalu nowy biznes i chciałby aby do końca września się wynieść. Pomyślałem sobie, że akurat mi pasuje, bo trzynastego muszę się stawić u łapiducha po datę wygaśnięcia konta na tym nie najlepszym z serwerów i ruszę do Afryki dzikiej, Niedorzecza absurdalnego. Poumawiałem serię spotkań w Niedorzeczu, ustaliłem marszrutę, rozpisałem plan, wydrukowałem mapy i sięgnąłem po bug out bag.

Na pokładzie podszedł do mnie osobnik twierdzący, że go znam, przekonywał mnie chwilę podając fakty, aż uznałem, że to rzeczywiście może być inżynier zawiadujący drogami lokalnego polis, z którym to udzielaliśmy zeszłego roku wsparcia organizacyjnego w zakresie żelaznym, potrzebującym z krainy U. Wymieniliśmy się ostatnimi plotami dotyczącymi potrzebujących, gdzie, u kogo i na ile podpadli, z kimś się rozliczyli, a kto ich już precz pogonił. Ponieważ uchodźcy z krainy U, którzy mogą sobie jeździć w te i nazad to przedsiębiorcy, którzy mają wschodnioeuropejskie podejście do rozliczeń i same z tego mają później zgryzoty. Z przyczyn politycznych (Giermańce są złe, a nasz pokład był akurat giermańskij) na okoliczność 45minutowego opóźnienia kazano czekać pięć godzin na pokładzie. Dali michę poranną, dali michę południową, no ale plan marszruty się sypnął. Osobnik-inżynier akurat jechał tak, że mogłem załapać się na ciuchcię gdzie indziej, więc wysiadłem w innym porcie, gdzie dziady swoje ziemie o pierś morza opierali, wsiadłem w wagonik i po przesiadkach (znowu z opóźnieniami) dotarłem do miejsca, w które kilka godzin wcześniej zamówiłem na umówioną porę taksówkę, która spóźniła się jak pospieszny niecałe pół godziny. Kraina opóźnień czy opóźnionych? Dotarłem do lokalu, gdzie dotknęła mnie normalność – ani nikt nie pytał o dokumenty, gotówka działała, a na deklarację iż żadnych kwitków nie potrzebuję pracownicy sektora gościnności byli więcej niż uradowani – znaczy pod piekłem podatkowym wracają normalne stosunki społeczne.

Ale byłem spóźniony już 6h względem planu, więc pozostało położyć się aby rano wstać i zgodnie z mapą skierować się do fabryki na pogwarki. Droga okazała się wyłącznie pomysłem na mapie, w rzeczywistości była to rozjeżdżona przez wywrotki piaskowa przesieka. Nieco zakurzony dotarłem do pamiętającego późnego Gierka serca dzielnicy przemysłowej wyłożonej trylinką dla niepoznaki polanej tu i ówdzie plamami asfaltu.

Dzień wcześniej pogadałem sobie z osobnikiem-inżynierem jak to doszło do tych braków asfaltu na Północy, skąd ten asfalt był, jak trzeba go było kupić naokoło i jak wszystkie zbiorniki w porcie (gdzie w kilku fabach zdarzyło mi się czas spędzać w trudzie, to tam zacząłem bloga pisać w godzinach trudu niepojętego, a @blacha jak wpadł i zobaczył instalację elektryczną rzucił podejrzeniem, że zabrałem go do skansenu, a nie do R&D – takie garaże jeszcze się nie zawaliły), więc te zbiorniki zapełnili bitumem aż w całym polis waliło gdy tylko wiatr z Północy zawiał. Tyle że ceny na bitumie wyszły jakie wyszły, asfaltu w centralnie zarządzanej gospodarce brakło i plany remontów dróg w łeb wzięły. Co w niczym nie przeszkadzało (no chyba że drogom), bo przedsiębiorstwa, które te drogi miały remontować straciły jakieś 98% personelu od łopaty, który pojechał się strzelać, a zarządy jakoś do łopaty się nie garnęły. Tak to wygląda gospodarka na imigracji pod apartheidem. Zresztą nie tylko strzelać się pojechali bo średnia kadra od łopatowych była akurat z krainy dawnych Panów tychże, i z powodu zawirowań na walucie, braku chłopa pańszczyźnianego, niewymienialności Północnego papierka etc też się zwinęli. Czyli nie robimy konserw z braku mięsa bo nie mamy blachy. Obecnie wymiana dziur na bezdziurze to dwa lata podań, pół roku oczekiwania, i jak już po 5 latach położą asfalt to na pomalowanie białych kresek trzeba czekać już tylko rok. A kolejka rośnie. Więc dobrze jest mieć 4×4. Co z resztą obaj dyskutanci praktykują. Jeśli oglądacie reklamówki z tego co dzieje się na Północy to pewnie pokazują Wam proste drogi, ale nigdy nie skręcacie na wieś, a jak wam opowiadają o przestępczości i gangach to też nie skręcacie na wieś, gdzie ciągle nie przyjęła się praktyka zamykania domów. To są takie dwie, rozdzielne krainy. Północ A & B.

Obgadaliśmy kto ostatnio poszedł w bankruty, kto przejął które kontrakty. Okazało się, że zwalnianie pracowników nic już firmie nie pomaga (sami się zwalniają, tak że sama biurwa zostaje) i się zwyczajnie idzie w bankruty dla spokoju. A też dwa tygodnie wcześniej poinformował mnie były pracownik, któremu pomogłem nie otwierając mu firmy na Północy (w zasadzie mogłem, ale wiedziałem że się pcha na pole minowe, a młody jest). Otóż firma w której robił poszła w bankruty (rok po moim opuszczeniu pokładu, działam jak kanarek w kopalni) i ten się uparł że “ja siam”. Z ostatnimi fakturami odesłali go do syndyka. Dyrektor niby się tłumaczył, jak do tego doszło, i że to spółka-matka, która ich wykupiła, ale ja swoje wiem, bo się do mnie wielu pracowników odezwało w tym czasie szukając zajęcia. Żeby porządny Świed z dziada pradziada u polskiego konia roboczego wozu do ciągnięcia szukał? Do czego doszło! Nawet padły oskarżenia, że jak sobie poszedłem to nikomu już się nie chciało i że to więcej niż korelacja. Wiedzą, że to nie pierwszy raz taka akcja, że sobie idę, a rok później przedsiębiorstwo na trawie, więc połączyli kropki. Naturalnie jestem niewinny.

Wróćmy do nieszczęsnych lasów, gdzie spadają rakiety. Doczłapałem do przedsiębiorstwa na spotkanie “co nas boli”. Wysłuchałem o by chcieli i nie otwierałem listy pytań. Januszex niby śrubuje się na korporę, ale dość nieprofesjonalnie i po oczekiwaniach (aby kierownictwo techniczne motywowało pracowników, bo im uciekają do Reichu) ogarnąłem, że w tej firmie nie ma problemu z produkcją, tylko typowy problemik Niedorzecza, że się komuś zwidują lata dziewięćdziesiąte. A złoża już wydobyte i taniego prola z kwalifikacjami już nie ma. Niby tam coś zaczęli robić w szkolnictwie, no ale szanujmy się – jakieś 25 lat za późno. Do tego nic nie robią ze stawkami, więc z innych źródeł dowiedziałem się jakie są zgryzoty. Dokładnie ten sam problem mają w każdej fabryce, z którą gaworzyłem w ostatnim czasie. Rozwiązanie jest banalne – jak fundusz płac jest sztywny, to trzeba zwolnić połowę i podzielić między pozostałych. Jak dalej mało – powtórzyć. Jeśli efektywność produkcji odżyje, a wolumen za mały – no to już wiemy jakie ramki w cyferkach mamy, przy jakim zasilaniu działa i wtedy trzeba na bazie tego kosztu wyznaczać ile ma być w górę marży. A jak klientowi nie pasuje to pewnie sam sobie zrobi taniej skoro marudzi. Młodsi zarządzający (głównie dyrektorzy operacyjni) już zaczęli przyjmować do wiadomości, że to tak będzie wyglądać, ale na stołkach ciągle siedzą leśne dziadki, i im się ciągle zwidują lata dziewięćdziesiąte. Dobrze że nie epoka Moczara i nakazy pracy dla cywilnych niewolników ministerstwa. W ru już tak działa, więc dlaczego nie wdrażać słusznych, wschodnich rozwiązań demokracji suwerennej?^^

Machnąłem na to ręką, i pojechałem na ciuchcię. Otóż biletów na ciuchcię już nie było. To w końcu ktoś te koleje rozbudował czy tylko premię zgarnął? Musiałem pojechać kolejnym z jakimiś przesiadkami. To że był opóźniony to już się zdążyłem przyzwyczaić. Nie udało mi się przez dwa tygodnie przejechać żadną ciuchcią (a moje biuro podróży posłało mnie nawet pendolinką), która byłaby o czasie. Za każdym razem głośniki mnie serdecznie przepraszały. Nie bardzo ogarniam dlaczego w pierwszej klasie nie ma działającej klimy, ale przy 30stopniowym upale włącznie ogrzewania na pełnej petardzie w IC to najwidoczniej nie jest aberracja – to ma tak działać^^ Wysiadłem wieczorem z tego pieca i jakoś do rana zdążyło mnie poskładać do wyra. Za stary jestem na takie wycieczki. A że miesiąc później wypadła inna sprawa, to postanowiłem ją od razu załatwić. Głupi ja wyobraziłem sobie, że jak w normalnym kraju pójdę do notariusza, złożę podpis i pozbędę się problemu. Spędziłem 10 dni tułaczki po urzędach, na szczęście mój kierowca wiedział po których. Bo trzeba zaświadczenie od gminy, od starostwa, od lasów, od kuta… od spółdzielni, od meldunku, od piekła fiskalnego… dobrze że wiele rzeczy da się załatwić poza kolejnością, a prowadzący wiedział gdzie co dawać pod stołem, aby tryby biurwokracji się nie zacięły. Wreszcie złożyłem podpisy, a telefon już się urywał z ochrzanem od Harnasia, że wypadałoby abym się za robote chycił. Baron von Sümpfen też chciał abym rzucił okiem na miejsce rozładunku, bo jeszcze coś tam wymyślił. Ponieważ terminarz był napięty, a emeritus chciał na wycieczkę to uniknęliśmy ciuchci i pojechaliśmy neogierkówką na południe. Od tygodnia OPG też zawracał głowę duperelami i robił pod górę. Harnaś zeznał, że tam się wszystkim śrubka poluzowała, a poprzedni kumotr-sprzedawajca tak nacyganił dostawców, odbiorców i wszystko wkoło, że OPG chciał zająć mu jakiś sprzęt pozostały na fabie. Też nie bardzo rozumiałem co niby by chciał i co go tak martwi, gdyż po pierwsze ex-kumotr i tak wszystkim jest dłużny, a po drugie to co zostało to są graty niegodne zabrania. Znam ich stan techniczny, do tego to są takie budżetowe graty na start. A nawet te co by się nadały – znam ich stan techniczny po tym jak pracownicy “tani byli”. No ale OPG się uroiło, że tam jest jeszcze coś i wszyscy na te dobra nastają.

Jak to w Afryce JIT było z opóźnieniami, zmianami i odwołaniami. Głównym problemem firm transportowych jest to, że jak im spadają zamówienia to odchodzą kierowcy, a jak rosną to już za tyle samo nie wrócą, a sporo w ogóle rozstaje się z zawodem, bo krokodyl czyha żeby się o wszystko przyczepić, kara jest za wszystko i czepialstwo o historie nieznane w innych krajach. Więc jeździć nie ma kto chociaż jest czym. Pod okiem Harnasia załadunek poszedł sprawnie i zameldowałem do Pani Kanclerz Barona von Sümpfen ile waży skrzyneczka. Wcześniej już tłumaczyłem Baronowi jaki dźwig zamówić, no ale tu zetkniemy się z “logiką” Niedorzecza. Nie pierwszy raz w tej opowieści. Skrzyneczkę numer 1 zrzucili, marne 11 ton z groszami. Jakoś wymusiłem napiętym terminarzem załadunek wszystkiego na cito, obsuwa była taka, że po starej znajomości zdążyłem jeszcze zapakować się do pokoju i dali mi michę (choć wyrzekali, że na moją ulubioną się spóźniłem i mam zostało tylko postne). Druga skrzyneczka miała marne 16 ton, więc dopchnęliśmy na pakę jeszcze maszynę i wóz ruszył. Przyjechał hds, wytargał na grzbiecie 7 tonową maszynę, wrzucił na transport, dopchnęliśmy barachłem i powstał zgrzyt przy pakowaniu widlaków, po kilku próbach zdjęliśmy im kły i wsadziliśmy na pakę. Dopchnęliśmy z hdsa resztą gratów i umówiliśmy wyjazd rano. Został trochę mebelków i lżejszych maszyn, ale Harnaś postanowił to dowieźć lawetą na szabas. Przespałem się jak człowiek, wciągnąłem śniadanie i ruszyłem trasą z gogola na Bagna. Poprowadziło mnie po jakiś dziurach, a telefon zaczęli urywać klienci z Północy. Terminarz stawał się napięty jak plandeka na żuku. Wyjechałem na mocniejszą trasę i tym razem, o dziwo, nie była zapchana transportami w kolorze zielonym jak ją ostatnio zapamiętałem. Czyli pogłoski od honorable correspondant jakoby wszystkim już nie stawało czegokolwiek są najwidoczniej uzasadnione.

Dotarłem na Bagna akurat zaraz po ciężarówkach, bo musieli pauzować. I zobaczyłem nieco lichy dźwig z pourywanymi haczykami na mniejszą rybę. Zakopaną ciężarówkę i drugą czekającą litości. Popatrzyłem na osprzęt i rzuciłem grubszym słowem, że jak zamawiany jest dźwig żeby dźwignął do 20 ton, to logiczne że ma mieć osprzęt do 20 ton, a tu widzę na styk 12, jak wszystko się zbilansuje, a dynamicznie nie jest to możliwe. Ponadto skrzyneczka ma od 15.5 do 16.5 bo to ważenie na dźwigu to takie sobie jest dokładne. Zwróciłem też uwagę, że to jest dźwig 12t, a to że mu ktoś namalował 20t na bomie, to tylko dlatego, że to jest jego maksymalne wysilenie w pionie tuż przy burcie. Ale nie że on podniesie 20. Zameldowałem się u Pani Kanclerz Autarkii Bagiennej i podpowiedziałem, że chyba będzie potrzebny inny dźwig, bo inaczej straty mogą być epickie. Wrócił dźwigowy z nowym osprzętem i podjął bohaterską próbę. Znowu rypnął kontenerem o lawetę, osprzęt diabli wzięli, dźwig stanął na zadzie i zaczęło robić się niewesoło. Zapadła decyzja o zamówieniu poważniejszego dźwigu whatever the cost (załadunek z Harnasiem zamawiającym dźwigi okazał się ponad dwukrotnie tańszy niż rozładunek u Barona, ale młody jest – jeszcze się nauczy jak to wygląda przy poważniejszym gabarycie). W tym czasie dźwigowy zaczął smęcić że to ponad 20 ton musi ważyć, i że skoro UDT wydał, i że w papierach… posłuchałem człowieka i połapałem się, że łun nie ma żadnej eksperiencji w podnoszeniu czegokolwiek poważniejszego niż paletę dachówek nad więźbę. Nie chciało mi się już tego komentować. Trafiłem do rejonu agrarnego daleko od cywilizacji i porzuciłem wszelką nadzieję. Jakoś ten dźwig sprzętem rolniczym chwycili za mordę i klapnęli na sześć łap. Ciężarówkę wytargali z piachu z delikatną szkodą na luźnym plastiku, podstawili drugą i zaczęliśmy zdejmować z niej obciążenie, widlakom zadaliśmy kły, szybko wyrównałem poziomy płynów w maszynach i rozładowaliśmy problem. Gdy przyjechał poważny dźwig poszło z górki, kierowcy dostali “obiadowe” i pojechali. Dźwigowy poważny zważył kontener, że jednak 16 i wyjaśnił amatorowi co oznaczają tabele w jego sprzęcie. Cała historia opiera się o to, że w firmach jest po kilka dźwigów, ale dźwigowych dawno nikt nie widział bo przedsiębiorcy dalej żyją w latach dziewięćdziesiątych i szukają w widełkach zbioru pustego.

Baron von Sümpfen miał swój pierwszy kontakt z rozładunkiem na własnym betonie sprzętu gdzie narzędzie waży kilka ton, a skrzyneczka z narzędziami kilkanaście. Pani Kanclerz bardzo spodobał się elektryczny widlak. Jako że miałem już marszrutę rozpisaną planu o dobudowaniu duperela do hali nie było kiedy realizować, bo samo rozstawienie sprzętu i przeprawa z uruchomieniem zaburzyłaby inne działania przedsiębiorstwa planowane na już zaraz. Zrobi to jakiś tubylec. Harnaś dowiózł resztę gratów, starałem się żeby się z Panem Baronem poznał, ale wszyscy mieli napięte terminy. No więc się tylko przywitali, oprowadziłem Harnasia po Bagnie, dołożyłem resztę gratów do szopy i poszedłem w Bagna. Psy pilnie strzegły terenu gryząc psy z gatunku obcy, a ja zacząłem potykać się grzyby. Na drugi dzień nazbierałem jakiś prawdziwków i przeprowadziłem szkolenie z obsługi widlaków. Pogadaliśmy jeszcze z Baronem o życiu i w ogóle, a Pani Kanclerz wywiozła mnie hen daleko, gdzie spóźniło się pendolino. Wysiadłem w stolicy, oddałem bagaż do przechowalni i pomaszerowałem do świątyni leworządności gdzie doskwierała jakaś sprawa sprzed lat nastu o damski … z jakiejś zaprzeszłej firmy z nazwą godną numerowanej osady w Starożytnej Kacapii. Ponoć trafił się wybitniejszy szaman od wyrzekania, więc zgodnie z planem szaman reprezentujący mnie wyrzekł, że pragnę depeka, ale wielki szaman wnikając w dokumentację zaczął mieć wątpliwości czy są wyczerpane znamiona popełnienia, czy mnie to nie krzywdzi i tak dalej. Lojalnie poinformował mnie, że pragnę rzeczy która może być dla mnie niekorzystna, i że wypadałoby to rozwikłać. Po nastu latach? Serio? A co do tego czasu wszyscy przekładacze papieru przy tym robili? Skoro jednak uparłem się na depek bo nie mam czasu zajmować się drobnostkami z gatunku “wypadek przy pracy”, który i tak był pokryty zabezpieczeniem to chcącemu nie dzieje się. Kiedy doszło do mnożenia liczb i nagle wszyscy szamani wyciągnęli kalkulatory miłosiernie podałem im wynik tej arcytrudnej operacji arytmetycznej na poziomie klasy szóstej (wiem, bo akurat córce sprawdzałem co ma w książce i było). No i co tu się dziwić, że dopiero poważny szaman nabrał wątpliwości, że materiał się nie klei skoro ludzie, którzy są niby wybitnymi przedstawicielami neurotypowych, niby po drodze matury jakieś robili i przynajmniej arytmetykę mieli do pomnożenia dwóch liczb, z których jedna zawiera jedną cyfrę ważącą, a druga dwie, a każda jest wielokrotnością piątek i dziesiątek… potrzebują kalkulatora? To jak ma cokolwiek działać? Nie sugerowałem nawet, że kropki się nie łączą, choć wielki szaman w imieniu Kapitana sam nabrał podejrzeń. Depek tani – i do kosza. W każdym razie tańszy od kolejnego biletu do Afryki. Wyszedłem rozumiejąc dlaczego żaden środek nie jest o czasie, a przeciętne opóźnienie wynosi 40 minut. Wszak godzina “logicznie” dzieli się na sto minut, na sześćdziesiąt byłoby za trudno, a wynik modulo jest opóźnieniem. Afryka dzika. Mianujemy dźwig na 20 i zdziwienie że nie podnosi (albo urwie się jak na historii z czołgiem – coś to przypomina?). Napiszemy na sklepie mięso, a tam rzeźnik. Ceny paliw ustalane odgórnie – tylko awaria pomp. Obszedłem antykwariaty, doładowałem młodemu makulatury (o już widzę, że powynosił i braknie do słit foci na górę; wyniósł stosunki giermańsko-kacapskie od czasów wojny 30 letniej po Makrelę z Putusiem, bo się ostatnio zawziął na przepływy & drabiny czytując różne makiawelizmy od strony kto komu otruł stryjka i dlaczego samoloty mają awarie polityczne). Tukidydesa nie dźwignąłem, może następną razą, za grube toto, a przecież wypadałoby razem z Herodotem to wozić. Załadowałem się na ciuchcię i dotarłem dwugodzinną przesiadkę na dworcu z czasów studenckich (czyli ubiegłego tysiąclecia). Coś go przebudowali, zmienili numerację peronów, chwilę byłem zdezorientowany. Brak czegokolwiek, żadnej infrastruktury, wszystko zamknięte, nawet nie ma się gdzie położyć i jeszcze ochrana gania, że leżeć nie lza. Wycieczka 40h, a taki truje. Afryka dzika. Dotarłem na kolejną przesiadkę i wypełzłem na Północy. Znowu zaczęło mnie brać… zapewne od Barona coś złapałem bo niewyraźny jakiś był.

Sprawy zamknięte i kolejni klienci poumawiani. Dlaczego w ogóle ja się muszę zajmować sprzedażą? Jak do tego doszło? Przecież to wyjątkowo nieprzyjemne dla tłoczących się klientów, kiedy im dyktuję jakie zasilanie trzeba podłączyć, żeby silnik ruszył. Wypadałoby aby to jakiś człowiek społeczny ubrał bo zarówno Baron jak i pozostali kumotrzy zdecydowanie twierdzą, jakoby w czasie pogaduch z obcymi moje milczenie miało przewagę nad czymkolwiek co obcym powiedziałem. Bo to też jest ciekawa historia. Przemysł zaczął być budzony tęgim kopem. Głównie dlatego, że korporze sypnęły się w ciągu ostatnich dwóch lat rozrachunki. Kilka osób (w tym Baron) zapewniało mnie, że przecież to duże, bogate firmy z bogatych krain i dadzą radę. Otóż to tylko reklama, fasada. To sen przeszłości. Braki w edukacji, braki w demografii, imigracja (i emigracja gdy zasilanie się nie spina), różnice w kwalifikacjach, bujnięty system energetyczny (przemysł nie rolnictwo, na Słońce i deszcz nie chodzi), rozdmuchana biurwa, rozpirzona struktura społeczna, sfaszyzowana bankowość… to zestaw, który spina się w sekwencję hiperoperacji. Coś z czym ludzie nieogarniający arytmetyki (jak wzmiankowani wyżej szamani mający wyrzec coś w sprawie gospodarczej), a przywykli do myślenia liniowego sobie nie radzą. Oczywiście każdy kto spojrzy na sekwencję zależności w pętlach, że spadła podaż kwalifikowanych sapiensów, homo w ogólności, zmieniła się struktura społeczna (nie określamy jak, ważne że nie tak jak było w modelu pruskiem pod przemysł, bo przemysł trafił do Azji i teraz kombinuje jak wrócić, ale nie ma środowiska do funkcjonowania), wzrosła cena energii, obciążenia piekieł podatkowych, złożoność produkcji etc… od razu ogarnie, że limes po odjęciu kosztów mamy dążący niżej zera. W rzeczywistej gospodarce mamy na to stoplossy funkcjonujące w ten sposób, że zobowiązania (wykonawcze, czyli “zróbcie” są spycho-logowane do spółek zależnych, a tam próbuje się kosztami obciążyć dostawców rezolucją ticketu) i w razie gdyby coś trafiło w wentylator to spuszcza się spółkę zależną z odpisem bieżączki u matki (a czasem nawet bez odpisu powyższych kosztów zamiatania pod dywan). Po ludzku znaczy to tyle, że w cyklach dostaw lecą zapytania o studium wykonalności, nie takie do technicznych, tylko takie do organizacyjnych, czy mogą dowieźć i ile kosztuje utrzymanie cyrku w tym czasie. O ile koszt utrzymania cyrku jest znany (choć zmienny, na przykład wzrost cen prądu 11 krotny dla dużych garaży urwał jakieś 15% z obrotu) i w razie takich obsuw rozpisuje się to na następne Q, chwilę zalega u dostawców, zmienia konfigurację “dotacji” od spółki matki i interes hula dalej. To są też elementy nieznane. Na przykład po takim manewrze dostawcy mogą się obrazić i postawić wymagalność z góry. W takim wypadku korpora zmienia dostawców. No ale jak już obrażą się na nich wszyscy, a niektórzy po kilku takich wymuszeniach zamkną interes to wyboru nie ma. Można jeść albo nie jeść.

W takiej sytuacji trzeba zmienić kalkulację i sypać z zapasem na dostawców, jeśli koszt kredytu i tak wynosił dla korpory 0 czy 0.25 od sta to jest to duperel. Dlatego korpora z radością płaci kary umowne (tak jak ja depeka robiłem) i uznaje to za koszt prowadzenia cyrku. Ale jeśli dostawcom też koszty wzrosły i wrzucili w kalkulacje płatne z góry, to z tego rozdmuchania o 15% robi się ponad 30%. A jeśli w tym czasie wzrosły stopy, to kredycik zaczyna boleć i do przodu się nie da. A jeśli wzrosły, a cały park maszynowy jest w leasingu, to już jesteśmy na połowie obrotu. A jeśli w tym czasie co piąty pracownik odszedł na emeryturę (na którą powinien iść już wcześniej, a teraz to już nakazowo z opieki) i nowych nie ma, a kontraktorzy kosztują tak, że urywa, a związki zawodowe wymagają podwyżek zanim się weźmie kontraktorów, i zatrudzania nowych zamiast kontraktorów to trzeba wyjąć 80% obrotu przy marżach na poziomie papieru toaletowego (przemysł bardzo mało wysypuje na zewnątrz, raczej fistaszki i usługi, większość kręci się wewnątrz i sposobem wyjęcia czegokolwiek jest choćby giełda prądu, bo inaczej kopalnia z elektrownia rozliczy się po uważaniu za węgiel, a huta za to że kopalni stal dowiezie ma dostać prąd).

W tej sytuacji wyszło, że przemysł samym swoim istnieniem generuje stratę w rozrachunku zbliżoną do obrotu. Albo nie działa (zaznaczmy, że obrót w przemyśle wyrażony w jakichkolwiek cebulionach to fikcja wskazany wyżej – przecież prąd może być albo nie, jest to operacja zerojedynkowa i prąd jest dla huty, odlewni, cermiki, a to co bierze cywil, żeby sobie w domu zmywarkę włączyć jest mniejsze od straty na drutach do cywila ciągniętych, to czy ten prąd jest dotowany czy za darmo to z punktu widzenia elektrowni świętopietrze; bez huty i kopalni i tak nie ma po co tego prądu robić bo nie ma z czego). Jak tak to zaczęli to zamykać. A to że siada infrastruktura, oczyszczalnie wody to przecież pikuś. Przecież same z tego wszystkiego straty? Ponieważ cena jest narzucana odgórnie (skoro jest się właścicielem dostawcy to można; zresztą dyrektor fabryki i tak nie ma pojęcia czym się różni netto od brutto, bo co ma wyprodukować i za ile przychodzi na tym samym rozkazie, a jak braknie to księgowość wysyła rozkaz do spółki-matki o uregulowanie kieszonkowego) to w przypadku braku zdolności do wykonania w widełkach spuszcza się taki łańcuch do rozwiązania przez bank (pamiętamy – wszystko w leasingu, a co starsze pożyczone od innej spółki od utrzymania starych gratów), ubezpieczyciela (wszak ubezpieczalnia opłaca zwolnionych) oraz gminy (wszak gmina musi się tym tabunem ludzi zaopiekować). Dlatego podział na spółki zależne ma sens, bo jeśli w takim okresie rozliczeniowym strata jest w wysokości obrotu to na takiej stracie uspołecznionej się kończy. Spółka matka ma tylko taki problem, że musi sobie dowieźć inaczej. W przypadku biur konstrukcyjnych korzystających z dostawców, a niemającej własnej bazy produkcyjnej to w obecnych warunkach ściana, więc szukają kto by im odtworzył zdolność produkcyjną, którą mieli dawno temu. W przypadku firm mających produkcję po prostu trzeba przenieść wiele podstawowych procesów do siebie i jakoś to zorganizować – więc też urządzają łapanki, ale mają jakieś podstawy aby zacząć. Później będą z tego tworzyć nowe przedsiębiorstwa. Tylko łapać nie ma kogo, na jednego kierownika projektu przypadku pół tuzina projektów wannabe w sześciu krajach. Więc zleceniodawcy, którzy już ogarnęli proporcje przechwalają się kto ma pobudowane mieszkania przy fabryce, jak bardzo pomizia za uszkiem i podobne wczasy. Jednocześnie te same proporcje nie są akceptowane przez księgowych i tak sobie grzęźniemy pingpongu odbijanych ofert. Niby strona drukująca liczy na to że podażowa się ugnie, ale po stronie podażowej nikt już na nic nie czeka – średnia wieku w zawodach stanowi tam o zapotrzebowaniu na święty spokój. Do tego stopnia, że wiele przedsiębiorstw w ogóle nie otrzymuje odpowiedzi na zapytania ofertowe. W praktyce to wysłanie oferty oraz dobre referencje i historia płacenia są przesłanką, aby uprzejmą prośbę o dostarczenie usług w ogóle przeczytać.

Zatargałem się więc za włosy na Bagna, kumotrzy bardzo pomogli ratując mi zad w wielu palących kwestiach, ugościli, poklepali po plecach i wypchali kieszenie. A teraz czas na popcorn w fotelu, bo na rynku zaczęło się, a na wiosnę będzie jeszcze weselej – bai lan.